Władysław Stanisław Reymont

Chłopi


Скачать книгу

co by zaś miało być… – puśćcie do alkierza118.

      – Nie można, tam siedzą kupcy, wielkie kupcy, oni drugą porębę kupili od dziedzica, tę na Wilczych Dołach, to potrzebują spokojności, może nawet i śpią.

      – A to parchów za brody powyciągam i na śnieg wyciepnę! – krzyknął i rzucił się zapamiętale ku alkierzowi, ale od drzwi zawrócił, zabrał butelkę i wcisnął się za stół, w najciemniejszy kąt.

      Pusto było w karczmie i cicho, tyla co tam Żydy coś zakrzyczały po swojemu, że Jankiel biegł do nich, albo ktoś wszedł na kieliszek, wypił i wynosił się.

      Dzień się już przetaczał na drugą stronę, a i mróz brać musiał, bo skrzypiały płozy sań na śniegu i chłód wiał po karczmie, Antek zaś siedział, popijał z wolna, niby to medytował, a zgoła nie wiedział, co się działo w nim i dookoła.

      Pił kwaterkę po kwaterce, a te oczy wciąż modrzały przed nim, tak blisko były, tak blisko, że je powiekami prawie dotykał; wypił trzecią… jaśniały wciąż, jeno się jęły kołować, chwiać i po karczmie nosić jako te światła. Mróz go przeszedł ze strachu, zerwał się na nogi, trzasnął butelką o stół, że w kawałki się rozprysnęła, i szedł ku drzwiom.

      – Zapłaćcie! – krzyczał Jankiel zabiegając mu drogę – zapłaćcie, ja wam borgować119 nie będę…

      – Z drogi, psiakrew, Żydzie, bo cię zakatrupię! – wrzasnął z taką mocą, że Żyd zbladł i spiesznie się usunął.

      Antek ino gruchnął w drzwi i wybiegł.

      II

      Jakoś o samym południu dzień się nieco rozjaśnił, ale ino tyla, coby kto łuczywem przeciągnął po świecie, bo wnet zgasło i omroczało, jakby śnieg narastał i sposobił się znowu.

      W izbie Antków też było dziwnie mroczno, chłodno i smutnie; dzieci bawiły się na łóżku i z cicha do się krzekorzyły, kiej te kurczątka zestraszone, a Hankę tak podrzucała niespokojność, że rady sobie dać nie mogła. Chodziła z kąta w kąt, wyglądała przez okno, to przed domem stała i rozpalonymi oczami wodziła po śniegach. Hale, ani żywej duszy nie ujrzał na drogach ni na polach – parę sań przewlekło się od karczmy i zginęło pod topolami, jakby się zapadły w tej śniegowej topieli, że ni znaku, ni głosu nie ostało po nich. Nic, jeno ta cichość zmartwiała i pustka nieprzejrzana!

      – Żeby choć ten dziad jaki zajrzał, żeby choć z kim zagadać! – westchnęła.

      – Kucusie! Kucu, kucu, ku-cu! – zaczęła gonić po śniegach kury, bo się rozłaziły i szukały miejsc na trześniach120. Pozanosiła je na grzędy, a z powrotem wywarła gębę na Weronkę, bo jakże, tamta wystawiła do sieni cebratkę z pomyjami dla gadziny, a te zapowietrzone świntuchy rozlały na ziemię, że kałuża stanęła pod drzwiami.

      – …To świń pilnuj, kiej się za gospodynię masz, dzieciom przykaż… ja bez121 ciebie nie będę się taplała w błocie! – wykrzykiwała przez drzwi.

      – …Sprzedała krowę, to głos tu będzie zabierać, ale, błoto już jej przeszkadza, wielka pani, a sama kiej w chlewie siedzi…

      – …Tobie wara, gdzie siedzę, i wara ci do mojej krowy!

      – …To i do moich prosiaków ci wara, słyszysz!

      Hanka ino trzasnęła drzwiami, bo co miała odpowiadać takiej piekielnicy? – rzec jej to jakie słowo, to ona i na półkopku122 nie poprzestanie, a jeszcze i do bicia gotowa. – Przywarła drzwi na haczyk, wydobyła pieniądze i wzięła się biedzić nad rozliczaniem. Niemało się utrudziła nad tylachnem pieniędzy, a i myliło się jej wciąż; zgniewana jeszcze była na Weronkę i niespokojna o Antka, to znowu widziało się jej często, że krasula czegoś postękuje… albo ją zalewały przypominki ojcowego domu.

      – …Juści, że jakby w chlewie siedzimy, juści! – szeptała rozglądając się po izbie – a tam i podłoga, okna jak się patrzy, ściany bielone, i ciepło, i czysto, i wszystkiego po grdykę… Co oni tam robią?… Józka zmywa statki po obiedzie, a Jagna przędzie i przez czyste, niezamarzłe szyby na świat spogląda… brak jej to czego!… Wszystkie korale dostała po nieboszczce, a tyle wełniaków, tyle szmat, tyle chust!… Nie narobi się, nie umartwi niczym, tłusto zje… Stacho powiedał przecie, że Jagustynka za nią robi, a ona do białego dnia się wyleguje pod pierzyną i harbatę popija… ziemniaki jej nie służą… a stary się ino przymila i kiej koło dzieciątka zabiega…

      Gniew ją przejął nagły, aż się porwała od skrzynki i pogroziła pięścią.

      – Złodziej, ścierwa, złodziej, lakudra jedna, tłuk! – wykrzyknęła w głos, aż stary, co był na przypiecku drzemał, zerwał się przestraszony.

      – Ociec, przytkajcie ziemniaki ocipką i dół obwalcie śniegiem, bo na mróz się ma – szepnęła spokojniej zabierając się znowu do liczenia.

      Staremu coś niesporo szła robota, śniegu była kupa, a sił wiele nie miał, a i te dwa złote postronkowego nie dały mu spokoju, na stole świeciły się dwie złotówki, prawie nowe, dobrze pamiętał..

      – Może i dadzą… – myślał – komuż to się przynależą?… aż mu kulas stergł od postronka, tak się krasula wydzierała… wstrzymał przeciech… a kupcom to nie zachwalał? słyszeli… cheba dadzą… Zaraz by starszemu, Pietrusiowi, na pierwszym odpuście kupił organki… młodszemu by też trza… Weronczynym dzieciom też… zbóje są i uprzykrzone, ale trza… a sobie tabaki… krzepkiej ino, jażby we wątpiach zawierciło, bo Stachowa słaba… ani człek nie kichnie od niej… – Rozliczał, a tak żwawo robił, że gdy w godzinę jaką Hanka wyjrzała, to ledwie słoma była pokryta śniegiem.

      – Za chłopa to zjecie, ale i za dziecko nie zrobicie…

      – A dyć się spieszę, Hanuś, inom się zadychał zdziebko, tom tego powietrza łapał… pierunem będzie… pierunem… – jąkał przestraszony.

      – Wieczór już pod lasem, mróz bierze, a cały dół rozwalony, jakby go świnie spyskały. Idźcie do chałupy dzieci pilnować.

      Sama się zabrała do śniegu i tak ostro, że w jakie dwa pacierze dół był przywalony i galanto123 oklepany.

      Ale mroczeć już poczynało, gdy skończyła, w izbie chłód się podnosił przejmujący, gliniany, mokry tok tężał i dudnił pod trepami kiej klepisko, mróz brał z miejsca i znowu a wzorzysto pokrywał szybki, dzieci skwierczały z cicha, jakby przygłodne nieco, nie przyciszała ich, bo czasu nie było. A to sieczki musiała urznąć dla jałowicy, prosiaka nakarmić, bo pokwikiwał i cisnął się do drzwi, gąski napoić, a to jeszcze raz przepowiedziała sobie, ile i komu miała zapłacić, aż obrządziwszy wszystko zabrała się do wyjścia.

      – Ociec, napalcie ogień a miejcie baczenie na dzieci, za parę pacierzy przyjdę, a jakby Antek wrócił, to kapusta jest w rynce na blasze…

      – Dobrze, Hanuś, napalę, przypilnuję, a kapusta jest w rynce, baczę, Hanuś, baczę…

      – A te postronkowe wzięłam, nie potrza wam przecież, jeść macie, szmaty macie, czegóż wam więcej?…

      – Juści… wszystko mam, Hanuś, wszystko… – szeptał cichutko, odwrócił