Władysław Stanisław Reymont

Chłopi


Скачать книгу

a w oczy pokornie patrzy jak ta trusia, byle go ino z roboty nie wygonił.

      Dziwno to było znającym Antka, ale jak miarkowali, że się chłop upokorzył i przygiął, byle ino roboty nie stracić, a drugie zasię dowodzili, że z tego wyjdą jeszcze historie, bo Antek nie daruje i nie dziś, to jutro odbije swoje, i gotowi byli nawet o zakład iść, że Mateusza spierze na kwaśne jabłko.

      Juści, że Antek o tych gadkach nie wiedział, bo do chałup nie zaglądał, znajomków wymijał bez słowa, a z roboty wprost do domu szedł i na odwrót, ale dobrze czuł, że tak być musi, bo niezgorzej przezierał Mateusza.

      – Przyrychtuję ja cię, ścierwo, na taką kapustę, że cię psi nie zjedzą, zmięknie ci rura, nie będziesz się puszył i wynosił – wyrwało mu się jednego razu na robocie, aż Bartek posłyszał i rzekł:

      – Poniechajcie go, płacą mu za to, by poganiał! – Nie rozumiał stary.

      – Nawet pies mnie mierzi, kiej po próżnicy szczeka.

      – Za bardzo bierzecie do serca, jeszcze się wama149 zapiecze wątroba, a uważam, że i do roboty gorącujecie się…

      – Bo mi zimno – rzucił byle co.

      – Z wolna trza wszystko, po porządku, z wolna, a i Pan Jezus mógł świat stawić w jeden dzień, a wolał go robić bez150 cały tydzień, odpoczywający… robota nie ptak, nie pofrunie, a narywać151 się la152 młynarza czy tam innego, jaka wam wola i mus… a Mateusz jest od tego, kiej ten piesek, co strzeże chudoby, będziecie się to nań źlili za szczekanie?…

      – Powiedziałem, jak to uważam. Gdzieście to latową porą bywali, żem was we wsi nie ujrzał? – zapytał, aby zmienić rozmowę.

      – Niecoś się robiło, niecoś świat Boży oglądało, oczy pasło i duszy rosnąć pomagało… – powiadał wolno obciosując drzewo z drugiej strony, prostował się czasem, rozciągał, aż mu stawy trzaskały, a fajki z zębów nie puszczał i rad prawił.

      – Robiłem z Mateuszem przy nowym dworze, ale że poganiał i zwiesna153 była na świecie, pachniało słonko, tom go rzucił, a szli natenczas ludzie do Kalwarii – poszedłem z nimi, by odpustu dostąpić i świata coś niecoś przejrzeć.

      – Daleko to do onej Kalwarii?

      – Dwa tygodnie szlim, aż za Krakowem, alem nie doszedł. W jednej wsi, gdzieśmy połedniowali, stawiał gospodarz chałupę, a tyle się na tym rozumiał, co koza na pieprzu, zeźliłem się, skląłem juchę, bo drzewa namarnował, i ostałem u niego, że to i prosił. Bez dwa miesiące wyrychtowałem mu dom, że na dwór patrzył, aż mnie za to chciał swatać ze swoją siostrą, wdową, co w podle na piąciu morgach siedziała.

      – Pewnikiem stara.

      – Bogać ta młoda, ale niczego jeszcze, a jakże, tyla że ino łysawa zdziebko, koślawa i świdrem patrzała, ale na gębie gładka, kiej bochen, którego myszy bez parę niedziel obgryzały, galanta154 kobieta, dobra, wyżerkę miałem sielną – a to jajecznicę z kiełbasą, a to gorzałka z tłustością, a to inne smaki były, a tak się znarowiła do mnie, że dzień w dzień pod pierzynę była puszczać gotowa… ażem w nocy się wyniósł we świat…

      – Nie było się to przyżenić, zawżdy pięć morgów…

      – I zawszony kożuch po nieboszczyku. A mnie co po kobiecie! Z dawna mi już obmierzło to babie nasienie, z dawna! A to nic jeno krzyczy, wrzeszczy, lata, jako te sroki na płocie, wy słowo, a ona dwudziestu kiej grochowinami trzęsie… wy macie rozum, a ona ino ozorem zamiata. Mówisz kiej do człowieka, a ta ni wyrozumie, ni rozważy, jeno bele co klepie. Powiadają, że Pan Jezus dał kobiecie ino pół duszy i musi być to prawda… a drugą połówkę diabeł miał narządzić…

      – Są i mądre pono, są… – rzekł melancholijnie.

      – To i białe wrony pono są, ino że nikto ich nie widział!

      – Nie mieliście to swojej kobiety, co?

      – Miałem, miałem!… – urwał nagle, wyprostował się i zapatrzył siwymi oczami w dale, stary już był, zeschły na wiór, żylasty, prosty – ino się jakoś przygarbił teraz i fajka mu latała w zębach, a łypał powiekami prędko, prędko.

      – Schodzi, wciągać! – wrzeszczał chłop od pił.

      – Prędzej tam, Bartek, nie stójcie, bo i piły staną – wrzeszczał Mateusz.

      – Hale, głupi, rychlej nie można, niźli poradzi. Wlazła gapa155 na kościół, kracze i myśli, że jest księdzem na ambonie – mruknął ze złością, ale musiało mu się cosik zrobić na wnątrzu, bo częściej odpoczywał, wzdychał i za południem się oglądał.

      Dobrze, że zaraz przyszło, bo jakoś i kobiety się już pokazały z dwojakami, a Hanka wychodziła zza węgła młyna. Tartak stanął, poszli wszyscy jeść do młynicy. Antek zaś, że dobrze znał się z młynarczykiem, bo niejedną flachę wypili ze sobą, wpakował się do jego izdebki, nie uciekał już od ludzi ni stronił od nich, ino im takie oczy pokazywał, że sami go omijali.

      W gorącu takim, że ledwie można było dychać, siedziało paru chłopów w kożuchach i pogadywało wesoło, byli to ludzie z dalszych wsi, co do młyna przywieźli i czekali na zmielenie, dokładali torfu do czerwonego już piecyka, kurzyli papierosy, że cała izdebka tonęła w dymie, i rajcowali.

      Antek usiadł na jakichś workach pod okienkiem, dwojaki wziął pomiędzy kolana i łakomie pojadał kapustę z grochem, a potem kluski ziemniaczane z mlekiem, a Hanka ukucnęła mimo i z rozczuleniem wpatrywała się w niego. Wysechł był od pracy, poczerniał, a od tego robienia na mrozie twarz mu miejscami łuszczyła się ze skóry, ale mimo to urodny się jej widział jak nikt drugi na świecie. Juści, że tak było, wysoki, prosty, śmigły, w pasie cienki, w barach rozrosły, gibki; a twarz miał długawą, suchą, nos kiej ten dziób jastrzębi, jeno nie tak garbaty, oczy wielkie, siwozielone, a te brwie, to jakby kto węglem krychę pociągnął przez całe czoło, od skroni prawie szły do skroni, że kiedy je w gniewie ściągnął, to aż straszno było patrzeć, a czoło miał wyniosłe, ino na pół przysłonięte równo obciętymi, ciemnymi, prawie czarnymi włosami i wąsy golił do cna jak wszyscy, że mu ino te białe zęby grały w czerwonych wargach jako sznur paciorków… urodny był całkiem, że nigdy dość napatrzeć się nie mogła na niego.

      – Nie mógł to ociec przynieść, będziesz to co dnia tyle drogi biegała!

      – Gnoju mieli urzucić spod jałówki, a samam wolała ci przynieść!

      Zawsze tak kierowała, by samej obiad przynosić i chociaż popatrzeć na niego.

      – Cóż tam? – spytał dojadając.

      – A cóż by! – oprzędłam już worek wełny i odniesłam organiścinej pięć proników. Kuntentna156 była wielce… Pietruś ino jakiś rozpalony, jeść nie je i matyjasi cięgiem…

      – Obżarł się i tyla.

      – Pewnie, że tak, pewnie… A i Jankiel zachodził po gęsi…

      – Sprzedasz to?

      – Hale, a na zwiesnę157 to kupowała będę!

      – Jak