Władysław Stanisław Reymont

Chłopi


Скачать книгу

to przyniósł drabkę45 i wlazł pod okap zajrzeć do gniazd jaskółczych, bo cicho tam jakoś było.

      – Pomarzły czy co?

      I jął wyciągać delikatnie pomorzone ptaszki i kłaść je za pazuchę.

      – Kuba, wiecie, nie żyją, o! – Pobiegł do parobka i pokazywał sztywne, pogasłe jaskółki.

      Ale Kuba wziął ino w rękę, przyłożył do ucha, dmuchnął w oczy i rzekł:

      – Zdrętwiały, bo przymrozek galanty46. Ale że to głupie nie poszły jeszcze do ciepłych krajów, no, no… – I poszedł do swojej roboty.

      A Witek siadł pod chałupą, w szczycie, bo słońce już tam dochodziło i oblewało bielone ściany, po których i muchy łazić poczynały; wyciągał zza koszuli te, które już ogrzane nieco jego ciałem, gmerały się trochę, chuchał na nie, rozdziawiał im dziobki, poił z ust własnych, aż ożywiały się, otwierały oczy i poczynały wydzierać się do ucieczki; wtedy prawą ręką czaił się po ścianie i raz wraz zagarnął jaką muchę, nakarmiał nią i puszczał.

      – Lećta se do matuli, lećta – szeptał, patrząc, jak jaskółki siadały na kalenicy obory, czesały się dziobkami i szczebiotały jakby dziękczynienia.

      A Łapa siedział przed nim na zadzie i skomlał uciesznie, a co który ptaszek wyfruwał, rzucał się za nim, biegł kilka kroków i zawracał z powrotem stróżować.

      – Ale, złap wiater w polu – mruczał Witek i tak się zatopił w rozgrzewaniu jaskółek, że ani widział, kiedy Boryna wyszedł zza węgła i stanął przed nim.

      – Ptaszkami się, ścierwo, zabawiasz, co?

      Porwał się, by uciekać, ale już gospodarz chycił go krótko za kark i drugą ręką szybko odpasywał szeroki, twardy pas rzemienny.

      – A dyć nie bijcie, a dyć! – zdążył krzyknąć jeno.

      – Takiś to pastuch, co? Tak to pilnujesz, co? Najlepsza krowa się zmarnowała, co?… Ty znajdku, ty pokrako warsiaska! Ty! – I bił zapamiętale, gdzie popadło, aż rzemień świszczał, a chłopak wił się kiej piskorz i wrzeszczał:

      – Nie bijta! Loboga! Zabije mię! Gospodarzu!… O Jezu, ratujta!…

      Aż Hanka wyjrzała z chałupy, co się dzieje, a Kuba splunął i schował się do stajni.

      A Boryna łoił go rzetelnie, wybijał mu na skórze swoją stratę tak zajadle, że Witek miał już gębę posinioną i z nosa puściła mu się krew, krzyczał wniebogłosy i cudem jakimś się wyrwał, chwycił się obu rękami z tyłu za portki i gnał w opłotki.

      – Jezu, zabili mę, zabili mę! – ryczał i tak pędził, aż mu reszta jaskółek wylatywała zza pazuchy i rozsypywała się po drodze.

      Boryna pogroził jeszcze za nim, opasał się i wrócił do chałupy, i zajrzał na Antkową stronę.

      – Słońce już na dwa chłopa, a ty się jeszcze wylegujesz! – krzyknął na syna.

      – Zmogłem się wczoraj kiej bydlę, to muszę się wywczasować.

      – Do sądu pojadę… Zwieź ziemniaki, a jak ludzie skończą kopanie, to zagnać je do grabienia ściółki, a ty mógłbyś kołki pozabijać do ogacenia47.

      – Ogaćcie se sami chałupę, nama tutaj nie wieje.

      – Rzekłeś… to swoją stronę ogacę, a ty marznij, kiejś wałkoń.

      Trzasnął drzwiami i poszedł na swoją stronę.

      Józka już rozpaliła ogień i szła doić krowy.

      – Rychło daj jeść, bo trza mi jechać…

      – Przecięch się nie ozedrę, dwóch robót razem nie poradzę – i poszła.

      – Spokojnego oczymgnienia nie ma, ino kłyżnij się48 ze wszystkimi! – myślał i wziął się do obleczenia, ale zły był i zgryziony. Jakże, ciągła wojna z synem, słowa nie można rzec, bo zaraz do oczów z pazurami skacze albo rzeknie coś, co jaże we wątpiach poczujesz. Na nikogo się spuścić, ino haruj i haruj!

      Złość w nim zbierała, aż poklinał z cicha i rzucał szmatami po izbie a butami.

      – Słuchać się powinny, a nie słuchają! Czemu to? – myślał.

      – Widzi mi się, co bez kijaszka z nimi obyć się nie obędzie, bez twardego! Dawno się im to należało, zaraz po śmierci nieboszczki, kiej kłyżnić się zaczęły o gronta, ale się jeszcze wagował49, żeby zgorszenia we wsi nie czynić. Gospodarz był przeciech nie leda jaki, na trzydziestu morgach, i z rodu nie bele chto – Boryna, wiadomo. Ale dobrością z nimi się nie skończy, nie!… – Tu przyszedł mu na myśl zięć, kowal, któren wszystkich po cichu burzył, a i sam wciąż nastawał, żeby mu sześć morgów odpisać i morgę lasu, a już na resztę chciał poczekać…

      – To niby kiej zamrę! Poczekaj, jucho, poczekaj – myślał ze złością. – Póki się ino rucham, nie powąchasz ty ani zagona! Widzisz go, mądrala!

      Kartofle już mocno perkotały w kominie, gdy Józka przyszła od udoju i wnetki narządziła śniadanie.

      – Józka! A mięso sama przedawaj. Jutro niedziela, ludzie się już zwiedziały, to się ich tu naleci; ino nie borguj50 nikomu. Pośladek ostaw la nas; zawoła się Jambroża, to zasoli i przyprawi…

      – A dyć i kowal umieją…

      – Ale, podzieliłby się kiej wilk z owcą.

      – Magdzie będzie markotno, że to nasza krowa, a ona nawet nie obaczy.

      – To la Magdy wytnij jaką sztuczkę i zanieś, ale kowala nie wołaj.

      – Dobryście, tatulu, dobry.

      – Hale, córuchno, hale! Pilnuj tutaj, a już ci bułeczkę przywiezę abo i co.

      Podjadł se niezgorzej, opasał się pasem, przygładził poślinioną dłonią zwichrzone i rzadkie włosy, ujął bat i jeszcze się rozglądał po izbie…

      – Bym czego nie przepomniał. – Chciało mu się zajrzeć do komory, ale się powstrzymał, bo Józka patrzała, więc się przeżegnał i ruszył.

      A już z wasąga, zbierając w garść parciane lejce, rzekł Józce na ganek:

      – Skończą ziemniaki, to zaraz iść grabić ściółkę, kwitek jest za obrazem. A niechta zetną jakiego grabka albo i chojkę – przyda się.

      Wóz ruszył i już był w opłotkach, gdy Witek mignął pod jabłoniami.

      – Zahaczyłem… prru… Witek! Prru! Witek, puść krowy na łąki, a pilnuj, bo cię, jucho, spierę, że popamiętasz!

      – Ale, pocałujta mę gdzieś… – odkrzyknął hardo znikając za stodołą.

      – Będziesz tu pyskował, jak zlezę, to obaczysz…

      Skręcił z opłotków na lewo, na drogę wiodącą ku kościołowi; podciął batem źróbkę, że podyrdała truchcikiem po wyboistej, pełnej kamieni drodze.

      Słońce było już chyla tyla nad chałupami i świeciło coraz cieplej, bo z oszroniałych strzech podnosiły się opary i woda skapywała, tylko w cieniach – pod płotami w sadach, po rowach, leżał