Władysław Stanisław Reymont

Komediantka


Скачать книгу

wypustkami i z powagą odpieczętował ekspedycyę pisaną przed chwilą. Przeczytał i na drugiej stronie nakreślił kilka wierszy odpowiedzi, podpisując się znowu; zaadresował „do Zawiadowcy stacyi w miejscu”, i kazał Antoniemu odnieść.

      Był to maniak, którego kosztem bawiła się cała droga żelazna. W Bukowcu nie było ekspedytora, więc on spełniał obie czynności, ale przy stoliku zawiadowcy sprawy jedne, a przy stoliku ekspedytora – drugie.

      Jako zawiadowca był swoim własnym zwierzchnikiem, więc miał nieraz chwile rzetelnej, iście waryackiej rozkoszy, kiedy zauważywszy jaką omyłkę w rachunkach, jakieś opuszczenie swoje w służbie ekspedytora, pisał raport sam na siebie i monitował się.

      Śmiali się wszyscy z niego; nie zważał na to i robił swoje, mawiając na usprawiedliwienie:

      – Na porządku i systematyczności opiera się wszystko; braknie tego, wszystko przepada!…

      Skończył teraz robotę, pozamykał szuflady, wyjrzał na peron – i poszedł do mieszkania. Nie wszedł przez przedpokój, tylko przez kuchnię. Musiał wszystko wiedzieć, co się robi i jak. Zajrzał do komina, szturchnął w ogień pogrzebaczem, wykrzyczał służącą za rozlaną wodę na podłodze i poszedł do jadalnego pokoju.

      – Gdzie Janka?

      – Panna Janina zaraz przyjdzie – odpowiedziała Kręska, rodzaj gospodyni i damy do towarzystwa, ładna blondynka o bardzo ruchliwej twarzy.

      – Cóż robicie na obiad? – zapytał tym samym inkwizytorskim tonem.

      – To, co pan naczelnik tak lubi: potrawka z kurcząt z sosem, zupka szczawiowa, kotleciki…

      – Zbytki!… przysięgam Bogu, zbytki!… Zupa i jedno mięso, dosyć chyba dla samego nawet króla! Zrujnujecie mnie, przysięgam Bogu!…

      – Ależ, panie naczelniku… umyślnie tylko dla pana dobrodzieja taki obiad kazałam robić.

      – Blaga! przysięgam Bogu, blaga… Wam, kobietom tylko w głowach frykasiki, słodyczki, delikatesiki i nic więcej. Wszystko to tylko fiu! fiu!

      – Niesłusznie pan naczelnik nas sądzi; oszczędzamy zwykle więcej niż mężczyźni.

      – Aha! oszczędzacie, żeby sobie później kupić więcej łachów. Znam to, przysięgam Bogu!

      Kręska nie odpowiedziała, tylko zaczęła nakrywać do obiadu.

      Weszła Janka.

      Było to dziewczyna dwudziestodwuletnia, wysoka, doskonale zarysowana, o szerokich ramionach, spojrzeniu dumnem i imponującem. Rysy miała niezbyt regularne; oczy czarne, czoło proste, trochę za szerokie, brwi ciemne, silnie zaznaczone, nos rzymski, usta pełne i czerwone. Oczy miały wyraz głęboki, jakiegoś wewnętrznego zapatrzenia się w siebie; usta zacinała mocno, co jej nadawało pozór powagi lub złości ukrytej. Dwie zmarszczki głębokie chmurzyły jej jasne czoło. Blond włosy o rudawym odcieniu, przepyszne jako ton, napuszone, osłaniały niby koroną jej głowę okrągłą i małą. Płeć miała złotawą, niby brzoskwinia, głos dziwny; był to alt, brzmiący chwilami barytonem, o męskich akcentach.

      Skinęła ojcu głową i usiadła z drugiej strony stołu.

      – Był Grzesikiewicz dzisiaj u mnie – odezwał się zawiadowca, wolno rozlewając wszystkim zupę, bo on sam zawsze dzielił i rozlewał przy stole.

      Janka spokojnie spojrzała na niego, czekając, co dalej powie.

      – Był i prosił mnie o rękę twoją, Janiu.

      – Cóż mu pan naczelnik powiedział? – zawołała prędko Kręska.

      – Jest to nasza sprawa – odpowiedział surowo. – Nasza sprawa… odpowiedziałem, że dobrze; będzie tutaj jutro na obiedzie, no i rozmówicie się…

      – Niepotrzebnie! Kiedy mu ojciec powiedział, że dobrze, to niechaj go sobie ojciec jutro przyjmuje i powie ode mnie, że właśnie jest niedobrze… Nie chcę z nim mówić. Pojadę jutro do Kielc! – odpowiedziała porywczo Janina.

      – Wlazł na gruszkę, rwał pietruszkę, cebula się rodzi!… przysięgam Bogu! – odpowiedział pogardliwie. – Gdybyś nie była fiksatką, tobyś zrozumiała, co to za człowiek i co to za partya!… że Grzesikiewicz, choć cham, więcej wart dla ciebie od książąt, bo cię chce… a chce cię, bo jest głupi; nie taką mógłby dostać!… Powinnaś mu być tylko wdzięczną. Oświadczy ci się jutro i za miesiąc będziesz Grzesikiewiczową.

      – Nie będę Grzesikiewiczową! Kiedy może sobie wziąć inną, niech sobie bierze…

      – Przysięgam Bogu, będziesz Grzesikiewiczową!

      – Nie! Nie tylko za niego, za nikogo nie pójdę! Nie pójdę wcale za mąż, nie chcę!…

      – Głupiaś! – przerwał jej brutalnie. – Pójdziesz, bo potrzebujesz jeść, mieszkać, ubierać się jakoś, być czemś… Ja nie myślę się do reszty zrujnować… a jak mnie zbraknie, to co?…

      – Mam swój posag; dam sobie radę i bez Grzesikiewiczów. Aha, więc ojciec chce mi przez to zamążpójście zabezpieczyć utrzymanie tylko!… – szydziła, spoglądając na niego wyzywająco.

      – Tak, przysięgam Bogu!… a dla czegóż innego kobiety wychodzą za mąż?…

      – Wychodzą z miłości i wychodzą za tych, których kochają.

      – Głupiaś, mówię ci! – krzyknął energicznie, nabierając sobie potrawki. – Miłość, to tylko ten sos, kurczę się zjada i bez niego; sos, to wymysł, głupstwo, nowy przesąd!

      – Nikt się nie sprzedaje pierwszemu lepszemu dlatego tylko, że ten ma na utrzymanie!

      – Głupiaś, przysięgam Bogu! Wszystkie tak robią, wszystkie się sprzedają. Miłość, to jest pensyonarskie gadanie, głupstwo, przysięgam Bogu! Nie irytuj mnie…

      – Tu chodzi nie o irytacyę, albo o to, czy miłość jest głupstwem lub nie jest; idzie tu o moją przyszłość, którą ojciec dowolnie się rozporządza. Powiedziałam już ojcu wtedy, kiedy Zielenkiewicz mi się oświadczył, że nie myślę wcale iść za mąż.

      – Zielenkiewicz, to tylko Zielenkiewicz, a Grzesikiewicz, to pan całą furą; chłop, do rany choćby przyłóż!… serce złote, rozum ma, bo przecież skończył Dublany, mocny jak byk, przysięgam Bogu; taki chłop, co najdzikszego konia utrzyma, co jak parobka onegdaj lunął w twarz, to mu sześć zębów wybił od razu jest ci niedobry! Przysięgam Bogu, ideał, najidealniejszy ideał!

      – Wspaniały jest ten ojca ideał: okalecza ludzi, i mógłby się pokazywać w cyrku!

      – Ty masz fiksacyę, jak i twoja matka. Zaczekaj! weźmie cię Jędrek na podwójny mundsztuk i da ci radę… Nie będzie żałował bata.

      Janka gwałtownie odsunęła krzesło, rzuciła łyżkę na stół i wyszła, zatrzaskując drzwi za sobą.

      – Nie gawroń się pani, tylko każ dawać kotlety! – krzyknął na Kręską, która z bolejącą miną patrzyła za Janką; podsunęła półmisek uniżenie i z troską w głosie szepnęła:

      – Pan naczelnik rozchoruje się kiedy z tej irytacyi.

      – Trucizna moja!… – szepnął przeciągle. – Zjeść nie można spokojnie, tylko wieczne hałasy.

      Zaczął rozwodzić żale i skargi na upór Janki, na jej charakter i na swoje wieczne z nią kłopoty.

      Kręska przytakiwała mu, podkreślając czasami niektóre szczegóły; dyskretnie żaliła się, że i ona musi znosić wiele, bardzo wiele z jej przyczyny; wzdychała ciężko, pochlebiała mu przy każdej sposobności. Przyniosła kawę, postawiła arak, nalewała mu sama, przystawiała, dotykała się niby przypadkowo jego rąk lub ramienia; spuszczała oczy,