I mało też nie może. To jak? Było coś wczoraj?
Nowy wzruszył ramionami. Na szczęście Patyk nie naciskał, bo musiał skupić się na drodze. Wyjechali już na dwupasmową arterię, do tego zbliżał się czas popołudniowych powrotów, więc było tłoczno. Zmierzali w stronę rogatek miasta. I co chwila musieli się zatrzymywać.
– Kurwa ich mać! – zaklął kierowca, po raz kolejny naciskając na hamulec. – Jakby się sprzysięgli. Jedna droga tylko jest, żeby wyjechać z tego zasranego miasta?!
Ostatnie pytanie wykrzyczał przez otwarte okienko w stronę mijających ich na sąsiednim pasie samochodów. Nikt mu nie odpowiedział. Nikt też najpewniej nie usłyszał jego słów.
– Sąsiedni pas zawsze jest szybszy. Stara zasada, co nie? – rzucił ni to do siebie, ni to do pasażera. – Nie wytrzymujesz, w końcu zmieniasz pas, bo kto lubi stać w korkach. I wtedy ten, który opuściłeś, jakoś cudownie przyspiesza…
Nowy znów nic nie odpowiedział. Patrzył nieruchomym wzrokiem w boczną szybę. Tymczasem Patyk najwyraźniej się nakręcał.
– Każdego dnia to samo. Rano w jedną stronę, wieczorem w drugą. Gdybym tak miał zapierdalać codziennie pięćdziesiąt kilometrów do roboty i z powrotem, to chyba bym se w łeb od razu strzelił. Ale jak chcą, proszę bardzo. Miasto im się nie podoba. Przyjechać, swoje gówno i smród zostawić, a po fajrancie do domciu. Na łono natury. Buraki zasrane!
Zamilkł wreszcie. W tym samym momencie nad jezdnią zapaliło się zielone światło. Ruszyli, tym razem powoli, niemal dostojnie. Skrzyżowanie, krytyczny punkt wylotówki z metropolii i przyczyna korka, było już przecież tylko złym wspomnieniem.
– Nawet nie tak źle. Piętnaście minut. – Kierowca spojrzał z zadowoleniem na zegarek. – Przed zmrokiem będziemy na miejscu. Nie lubię jeździć o szarówce, wiesz, Nowy? Czasem wolę poczekać, aż zrobi się zupełnie ciemno.
– Uhmm.
– A, nie mówiłeś mi jeszcze, jak było na… zakopkach?
– Gdzie? – Mężczyzna oderwał wzrok od bocznej szyby fiata, za którą coraz szybciej przesuwały się drzewa i niskie budynki; kilka chwil wcześniej minęli tablicę z przekreśloną nazwą miasta.
– No, na pogrzebie – zarechotał Patyk, ukazując ubytki w uzębieniu. – Mówiłeś przecież, że się wybierasz.
– Zgadza się. Byłem.
Przez chwilę milczeli. Kierowca włączył lewy kierunkowskaz, zredukował bieg i wcisnął gaz, by wyprzedzić jakiegoś marudera. Gdy wrócił na swój pas, podjął wcześniejszy temat.
– I jak? Wszystko się udało? – dopytywał.
– Ksiądz się pomylił – przypomniał sobie Nowy.
– Pogrzeby pomylił?
– Nie. Imię zmarłej.
– Eee, to nic takiego! – Patyk oderwał prawą rękę od kierownicy i machnął nią lekceważąco. – Ty wiesz, ile taki ksiądz ma dziennie pogrzebów, ślubów czy chrzcin? I weź tu zapamiętaj wszystkie imiona. Mówią, że to nieroby. A to według mnie jeden z najtrudniejszych zawodów.
Nowy spojrzał na niego zezem.
– Ważne, że mu się pogrzeb ze ślubem nie pomylił – ciągnął ze swadą kierowca. – Choć odwrotnie pewnie by było gorzej. Pomyśl, stoisz jako pan młody przed ołtarzem i nagle słyszysz: „spoczywaj w pokoju”. Choć jak tak na niektóre panny młode spojrzeć…
Fiat zwolnił, rozległ się dźwięk kierunkowskazu przypominający tykanie zegara. Skręcili w prawo. Kilka skrzynek przesunęło się po podłodze. Koła auta zachrzęściły na żwirze. Nowy usiłował dostrzec nazwę miejscowości na drogowskazie, jednak było już na to za późno.
– Jeszcze dwa kilometry i jesteśmy na miejscu – mruknął Patyk, odpowiadając, choć tylko po części, na niezadane pytanie.
Dziesięć minut później furgonetka wjechała na ogrodzony teren. Szczerbaty zaparkował przed drzwiami domu, którego spadzisty dach rysował się wyraźnie na tle łuny zachodu. Gdzieś blisko ujadał pies, czemu towarzyszyło podzwanianie łańcucha o drewnianą ścianę budy.
– Zostań – rzucił kierowca do pomocnika.
Wyskoczył z samochodu, postawił kołnierz i skierował kroki w stronę wejścia do budynku. Nie trzasnął drzwiami, a zawsze lubił huknąć, aż rdza się sypała. Tym razem jednak z jakiegoś powodu pozostawił je niedomknięte.
Nowy rozejrzał się dookoła, nerwowo poruszył się na siedzeniu. Nie podobało mu się to miejsce. Na szczęście ból głowy był nieco mniejszy.
Po raz trzeci był z Patykiem w trasie. Określenie było może przesadzone, ale polubił je, bo pachniało światem i przygodą. Za każdym razem przewozili jakieś pudła, większe lub mniejsze, za to ciężkie. Rolą Nowego było przenieść wszystkie do fiata, a potem wynieść. No i jak dotąd nie opuszczali miasta. Dziś stało się to po raz pierwszy. Za to Patyk był jakiś rozmowniejszy, skłonny do żartów, bo wcześniej prawie ze sobą nie rozmawiali.
Burek przestał ujadać. Pewnie reagował na ruch. Zacznie od nowa, gdy kierowca wróci albo na podwórko przyjedzie ktoś nowy z pola lub – jak oni – z miasta. Przez okienko z opuszczoną do połowy szybą do uszu siedzącego dobiegły inne odgłosy: jakaś muzyka, strzęp rozmowy. Gdzieś wyżej niósł się pomruk nabierającego wysokości samolotu. Jadąc tu, widzieli jeden lecący tak nisko nad ulicą, że można było dostrzec światła w okienkach.
– Dobrze, żeście przyjechali, bo już nie miałem ich czym karmić – od strony domostwa doszedł starczy głos.
– Im bardziej wygłodzone, tym lepsze – zaśmiał się Patyk.
– Też prawda.
Nowy nie dosłyszał nic więcej, bo pies znów zaczął szczekać. Wydawało się jednak, że robi to z mniejszym gniewem i zajadłością. Teraz widział przecież swojego pana. Pan trzymał go co prawda bez przerwy na uwięzi, kija nie żałował, karmił marnie, ale pewnie i to nie było w stanie osłabić psiej miłości. Nowy poczuł z tym kundlem, którego nawet nie widział, dziwną solidarność.
– Zamknij wreszcie mordę! – krzyknął gospodarz na psa, ten zaś momentalnie zamilkł. – Macie skrzynki?
– W samochodzie – odpowiedział Patyk.
– No to chodźmy.
– Nowy, nie śpij! – Kierowca, który wcześniej oszczędził drzwiom fiata, teraz odbił sobie uderzeniem pięścią w blachę karoserii.
– Nie śpię.
– Przypomniałeś sobie coś? – Patyk mrugnął porozumiewawczo okiem do gospodarza.
Chwila ciszy.
– Nie – odpowiedział wreszcie pomocnik.
– To łap się za skrzynki i chodź.
Chwilę później szli w kierunku jednego z budynków gospodarczych. Nowy wyjrzał zza niesionych przed sobą pojemników. Cień gospodarza, tak jak przed paroma chwilami jego dom, rysował się na tle pomarańczowego nieba. Dziadek szedł przekrzywiony ku lewej stronie, utykał.
– Jeszcze rok, dwa, i sprzedam to wszystko w cholerę – wysapał.
– Nie szkoda? – chciał wiedzieć Patyk.
– Tylko patrzeć, jak tu miasto przyjdzie. Lepiej, żeby ktoś się jeszcze tą ciszą nacieszył.
– Może i tak.
– A ja tego nie oglądał – dokończył stary. – No, jesteśmy