słowa Wyatta, z trudem chwytała oddech w zbyt ciasnej koktajlowej sukience. Odwróciła się od dusznej sali balowej i umknęła bocznym wyjściem prowadzącym do skąpanego w świetle księżyca ogrodu.
Zamknęła oczy i zaciągnęła się zimnym powietrzem, odsuwając na bok wspomnienie mężczyzny, który złamał jej serce. Nie potrzebowała miłości. Pomagała siostrze zdobyć pieniądze na ważne badania. Była szczęśliwa. Tego popołudnia miała szczęście zobaczyć kawałek Paryża. Wieżę Eiffla. Łuk Triumfalny. Przez godzinę siedziała w kafejce przy croissancie i malutkiej kawie kupionej po zawyżonej cenie i patrzyła, jak wokół toczy się życie.
W tym właśnie tkwił problem. Beth przetarła oczy. Czasem czuła się tak, jakby jedynie patrzyła na toczące się wokół życie. Nawet tutaj, w tej bajkowej paryskiej rezydencji, gdy miała wokół siebie słynnych, cudownych ludzi. Nie była częścią ich świata. Zamiast tego ukrywała się sama w ogrodzie.
Nie całkiem sama. Dostrzegła ciemny cień przesuwający się pośród nagich, wczesnowiosennych drzew. Jakiś mężczyzna. Co on tu robił? Nie mogła dostrzec jego twarzy, ale widziała, że choć kroczył stanowczo i z władczą gracją, jego ramiona w dobrze skrojonym garniturze były napięte. Zaciskał szczękę i Beth odgadła, że jest zły. Albo może nieszczęśliwy. Trudno było powiedzieć.
Nie musiałaby myśleć o własnych problemach, gdyby mogła pomóc komuś innemu. Podchodząc do niego, powiedziała niepewnym, szkolnym francuskim:
– Excusez-moi, monsieur, est-ce que je peux vous aider…?
Mężczyzna się obrócił, a ona westchnęła.
Nic dziwnego, że nie od razu dostrzegła go w mroku. Miał ciemne włosy, ciemne oczy i ciemny garnitur. A jego oczy były najciemniejsze ze wszystkiego.
– Co tu robisz? – wymruczał po angielsku.
Był tak przystojny, że odebrało jej głos. Żałowała, że do niego podeszła. Nie umiała rozmawiać z takimi mężczyznami. To nie jego wina, że jest przystojny – powiedziała sobie. Wzięła głęboki wdech i spróbowała się uśmiechnąć.
– Przepraszam. Po prostu smutno wyglądałeś. Zastanawiałam się, czy mogłabym jakoś pomóc.
Wyraz jego twarzy stał się zimny jak lód.
– Kim jesteś?
Beth zastanowiła się, czy go uraziła.
– Nazywam się… – Przyłapała się w samą porę. Zakaszlała. – Edith Farraday. Doktor Edith Farraday. – Wczuła się w rolę i spróbowała posłać mu pełne wyższości spojrzenie à la Edith.
Wydął usta.
– Ach, tak. Cudowne dziecko, badaczka raka z Huston.
– Tak – odparła zaskoczona. – Pracujesz dla szejka?
Wydawał się rozbawiony.
– Każdego dnia – odparł. – Dlaczego nie jesteś w sali balowej?
– Znudziłam się. I było gorąco.
Opuścił wzrok na jej czerwoną suknię, która była na nią zdecydowanie za mała. Zarumieniła się. Pociągnęła w górę dekolt, który ledwie zakrywał jej bujny biust.
– Tak, wiem, że suknia nie pasuje. Nie mieli niczego w moim rozmiarze.
Zmarszczył brwi.
– Powinni mieć każdy rozmiar.
Beth przewróciła oczami.
– Każdy rozmiar do trzydzieści sześć. Mogłam albo założyć to, albo zostać w bluzie i dżinsach, ale były mokre. Padało, kiedy zwiedzałam miasto.
Wydawał się zaskoczony.
– Nie wypoczywałaś dziś w hotelu, tak jak pozostałe kandydatki?
– Drzemka dla urody, żeby spodobać się szejkowi? – prychnęła. – Już wiem, że nie jestem w jego typie. A to moja jedyna szansa, żeby zobaczyć Paryż. Jutro odeślą mnie do domu.
– Skąd wiesz?
– Bo jego doradcy nie wiedzą, co ze mną zrobić. Plus: całymi godzinami czekałam w sali balowej, a on wciąż nie uczynił mi wielkiego honoru, by kiwnąć swym wszechwładnym palcem w moją stronę.
Mężczyzna zmarszczył brwi.
– Był niemiły?
– W porządku, naprawdę – powiedziała wesoło Beth. – Szejk też nie jest w moim typie.
Przystojny nieznajomy wyglądał na zupełnie zaskoczonego.
– Jesteś pewna? Najwyraźniej nie dowiadywałaś się niczego na jego temat.
Skąd on to wiedział? Czy to było widać?
– Przyłapałeś mnie – przyznała. – Wiem, że powinnam go wygooglować, poczytać, co lubi, a czego nie, ale dowiedziałam się o wszystkim zaledwie dwa dni temu, a przed odlotem byłam zbyt zajęta w pracy.
Wydawał się zszokowany.
– Zbyt zajęta?
– Szalenie. – Musiała się spieszyć z szykowaniem wiosennej wyprzedaży w sklepie charytatywnym, żeby jej kierownik się zgodził, by wzięła wolne. Beth odkaszlnęła. – Mam na myśli: w laboratorium. Byłam mega zajęta w laboratorium.
– Wyobrażam sobie. Masz ważną pracę. – Mężczyzna wyraźnie czekał, by pociągnęła temat. Ale pod jego intensywnym spojrzeniem wszystkie wyjaśnienia Edith na temat technicznych detali jej badań uleciały z jej umysłu.
– Tak. Rak jest zły.
Patrzył na nią, jakby była idiotką.
– Tak, wiem.
– Dobrze – powiedziała, czując się niewiarygodnie głupio. – Więc pracujesz dla króla? To co tu robisz? Czemu nie jesteś w sali balowej?
– Bo nie chcę.
Zabrzmiało to jak oczywistość, a jednak nie była to żadna odpowiedź. Zimny powiew, ostatnia pozostałość zimy, przesunął się po jej nagich ramionach i piersiach. Zadrżała. Ale nie z zimna.
Nieznajomy z ogrodu górował nad nią, jego ciemny garnitur doskonale leżał na szerokich ramionach i potężnym, muskularnym ciele. Jeszcze nikt nigdy jej tak nie pociągał. Czuła się rozedrgana w środku, przytłoczona samą jego bliskością. Był od niej wyższy, większy w każdym sensie. Czuła potęgę emanującą z jego ciała. Ale jeszcze bardziej niebezpieczne od ciała były jego oczy. Ciemne sadzawki odbijające drobinki światła – nęciły ją, pociągały jak czarne morze, podstępna i głęboka topiel.
Beth zmusiła się, by spojrzeć w bok.
– Cóż – powiedziała niepewnie. – Chyba powinnam wrócić do środka. I poczekać, aż król kiwnie na mnie palcem. – Westchnęła. – W końcu za to mi płacą.
– Płacą?
– Tak. Każda kobieta dostaje milion dolarów za samo pojawienie się tutaj. I dodatkowy milion za każdy kolejny dzień, jeśli zostanie poproszona o pozostanie. – Uśmiechnęła się.
– Sama możliwość pozostania królową Samarkary powinna wystarczyć – powiedział z irytacją. – Łapówka nie jest potrzebna.
– Tak, jasne – zadrwiła Beth. – Nie wiem, dlaczego wszystkie te wyjątkowe kobiety tu są, ale zgaduję, że pieniądze mogą w tym odgrywać pewną rolę. – Zmarszczyła brwi, myśląc o własnej siostrze. – W końcu nawet jeśli jest się znanym i naprawdę dobrym w swojej pracy, wciąż można potrzebować pieniędzy.
–