na żonę. Miała nad podziw dobry gust, jeśli chodzi o męską modę. Wprost odwrotnie, niż gdy chodziło o damskie stroje. Nieważne zresztą. Ważne, że Marcin był bystry, obowiązkowy i pracowity.
Będzie komu przekazać schedę po ojcu, dziadku i pradziadku. Oficjalnie wszystko, co osiągnął Kwilecki junior, czyli samodzielna pozycja w kancelarii, na równi ze wspólnikami ojca, szybko ukończona aplikacja oraz bilans wygranych spraw, było wyłącznie zasługą młodego prawnika.
Po chwili rozległ się prywatny telefon komórkowy Marcina. Dzwonił ojciec, mecenas Kwilecki senior. Syn początkowo zlekceważył połączenie, był przecież w pracy, w biurze, właśnie wrócił z sądu, gdzie dzięki jego działaniom pewnemu staruszkowi przyznano należne odszkodowanie. Marcin był z siebie dumny i zamierzał w samotności nacieszyć się dzisiejszą wygraną. Takie momenty utwierdzały go w przekonaniu, że warto było przejść przez to wszystko.
Nadal pamiętał swoje pierwsze i jedyne jak dotąd niepowodzenie na drodze ku prawniczej karierze. Choć bardzo pragnął o tym zapomnieć. Także za pomocą whisky, którą często przynosili mu zadowoleni z wygranych spraw klienci. Chodziło o jego pierwszą, niezbyt udaną próbę zdania egzaminu na aplikację. I o to, co wtedy zrobił stary mecenas Kwilecki.
Jeśli zna się połowę palestry, trudno, żeby twój syn zdawał na aplikację w nieskończoność. Za pierwszym razem Marcin dostał szansę na samodzielny sukces. Za jego drugim podejściem Kwilecki senior już sam monitorował sprawę. Twierdził wprawdzie, że Marcin zasłużył na to, by zostać adwokatem, ale jego syn był pewny, że stary mu w tym pomógł. Marcin już nie pytał, bo ojciec tylko się śmiał, ilekroć syn chciał poznać prawdę. Ale młody Kwilecki i tak wiedział swoje.
Może dlatego, kiedy już się dostał na aplikację, był jednym z najlepszych studentów. Starał się, jak mógł, uczył się po nocach, harował jak wół, zdawał wszystko śpiewająco. Ojciec mu w niczym już nie pomagał, bo nie musiał. Dobre oceny Marcina były tylko jego zasługą, nikt się przecież za niego nie nauczył tych wszystkich kodeksów, ustaw i rozporządzeń. Kosztowało go to nieprzespane noce, a także rezygnację z życia towarzyskiego i rodzinnego. Harówka miesiąc w miesiąc. Zero studenckich wyjazdów, przelotnych miłości, wypadów z kolegami na miasto.
W zamian terminowanie u znajomych ojca, na normalnych zasadach, bez ułatwień. Najpierw chłopiec na posyłki, do okienka podawczego sądu wte i wewte, przepisywanie dokumentów procesowych, sprawy najprostsze lub najnudniejsze… Długa i bardzo ciężka droga. Można powiedzieć, że swoją pilnością i poważnym podejściem Marcin odpracował swe pierwsze niepowodzenie, wtedy, na początku drogi, gdy nie został przyjęty za pierwszym razem. Nadal jednak czuł na sobie ów ciężar. Wciąż starał się udowodnić, że wart jest tamtej protekcji ojca. Pracował bardzo ciężko.
Niestety, telefon znów się rozdzwonił. Stary nie dawał za wygraną. Tym razem Marcin odebrał. To mogło być coś ważnego.
– Jak leci, synu? – Kwilecki senior miał mocny, stanowczy głos.
W sumie rzadko dzwonił do syna bez konkretnego powodu. Marcin czekał więc, aż ojciec wyjawi, o co chodzi. I rzeczywiście, niebawem przeszedł do rzeczy.
– Dzwonię do ciebie, bo mam propozycję. Może chciałbyś wziąć pewną sprawę.
Nie dał Marcinowi szansy na odpowiedź i kontynuował:
– W kancelarii nie mam komu tego dać, a sam jestem bardzo zajęty.
Zaraz się zreflektował, że to mogło zabrzmieć trochę nietaktownie. Jakby chciał synowi wcisnąć coś, na co sam nie miał ochoty. A to wcale nie było tak. Zamierzał na swój sposób wspomóc Marcina… finansowo.
Dodał więc:
– Duża wartość przedmiotu sporu. Pomyślałem o tobie, bo wiem, że świetnie sobie poradzisz.
O, i to jest to. Takie stwierdzenie zawsze daje pożądany efekt. Słowa mają moc sprawczą, kto mógłby o tym wiedzieć lepiej niż adwokat? Zresztą Marcin rozumiał, że ojciec chce dobrze. Sprawy, które dotąd prowadził młody Kwilecki, nie były, delikatnie mówiąc, zbyt dochodowe.
Marcin doradzał bowiem głównie osobom starszym, ubogim i niedołężnym, jakby z góry skazanym na niepowodzenie. Przedmiot sporu bywał niewielkiej wartości, toteż i procent od sprawy otrzymywał znikomy. Dla przykładu, reprezentował ostatnio przed sądem pewną autorkę, której od roku wydawnictwo nie wypłacało tantiem w wysokości (uwaga!) pięciuset pięćdziesięciu złotych brutto. Pisarka zawzięła się i postanowiła dochodzić swoich praw w sądzie, po trzykrotnym wysłaniu dłużnikom stosownego żądania zapłaty, które nie zostało przez nich wypełnione. I to właśnie Marcin doprowadził sprawę pisarki do pomyślnego zakończenia.
– Idealne wyzwanie dla ciebie. – Ojciec uderzył w ton pochwały. – Co więcej, sprawa może mieć naprawdę ważny wymiar, o znaczeniu istotnym dla wartości wyższych… O wymiarze szerszym, doniosłym historycznie.
Tu również ojciec trafił w sedno.
Młody mecenas Kwilecki szczycił się tym, że ceni wyższe wartości i przyświeca mu chęć pomocy ludziom, którzy najbardziej tej pomocy potrzebowali. Drobne odszkodowania dla oszukanych przez duże firmy staruszków; niesłuszne eksmisje w złym momencie roku; pomoc prześladowanym żonom i pracownicze zatargi o niewypłacone nadgodziny. Mydło i powidło.
Z początku Marcin brał wszystko, jak leci. Lubił o sobie myśleć jako o specjaliście od spraw beznadziejnych. Taką też sławę zyskiwał i niespecjalnie go obchodziły pełne politowania spojrzenia obrotnych kolegów z branży. Matka go podziwiała, ojciec również był dumny. Miał to być przecież początek kariery ich syna, co do której nie mieli wątpliwości, że wkrótce rozkwitnie. Etos pracy jest ważny, a Marcin zdawał się szanować wysiłek, pieniądze i własny rozwój. O to przecież chodzi. Wyszaleje się chłopak ze swoją dobroczynnością, a przy okazji lepiej wyuczy zawodu, dojrzeje… Z biegiem czasu zacznie potrzebować pieniędzy, to i sprawy przyjdą inne, bardziej popłatne.
W każdym razie Marcin rokował. W przyszłości miał przejąć kancelarię ojca. W związku z tym teraz mógł i nawet powinien zdobywać doświadczenie we wszelkich, choćby mało lukratywnych, dziedzinach prawa. Rodzice przymykali oko na niezbyt merkantylne wybory starszego syna.
Tymczasem zaś nieudolnie próbowali zeswatać Marcina z córką Radomira, Dorotą. Młodzi znali się od dzieciństwa, byli sąsiadami, a do tego ich rodzice grywali razem w brydża, jeszcze zanim Marcin i Dorota wyrośli z pieluch. Dwie szanowane rodziny o inteligenckich tradycjach. Dorota i Marcin mieli wiele wspólnego, oboje nie prowadzili rozrywkowego trybu życia w wieku nastoletnim, byli obowiązkowi i poważnie podchodzili do nauki.
– Dobrze, tato. Chętnie wezmę tę sprawę – powiedział Marcin.
Słowa ojca nastawiły go pozytywnie do nowego zadania. Poza tym ojciec by mu z pewnością nie wcisnął czegoś bardzo trudnego, bo musiał dbać także o własną renomę.
Młody Kwilecki doszedł do punktu, w którym z niechęcią musiał przyznać sam przed sobą, że przydałoby mu się jakieś lepiej płatne zlecenie. Jeździł tramwajem, stołował się w barze mlecznym, pomieszkiwał w kancelarii, by maksymalnie ograniczyć koszty utrzymania.
Ale nie miał też czasu, niestety, i w tym tkwił problem. Ani na rozrywkę, ani na urlop czy wyjazd. Nie mówiąc już o kobietach. Z Dorotą nie wyszło i nawet rozumiał dlaczego. Prawie w ogóle nie poświęcał jej czasu, gdyż ciągle siedział z nosem w kodeksach. Zamiast kierować uwagę na wiele drobnych spraw, co zabierało mnóstwo energii, powinien mieć tych spraw mniej, a lepiej płatnych. Przyjdzie i na to pora, pocieszał się Marcin. Na razie stos akt na jego biurku w kancelarii piętrzył się niemal pod sufit.
– Cieszę