dobiegały mnie strzępy rozmów innych studentów; miałam do wykonania prace pisemne, niektóre już po terminie, i zdaje się byłam umówiona na kolację z przyjaciółmi. A tymczasem przytłaczało mnie poczucie pustki i jałowości silniejsze niż zwykle. Nie mam pojęcia, co się wtedy przyczyniło do tego kryzysu; nawet dzisiaj uważam, że moja narkomania i alkoholizm – zwłaszcza we wczesnych stadiach – były w takim samym stopniu terapią jak przyczyną. W każdym razie tamtego dnia z jakiegoś powodu ujrzałam całe swoje życie jako pozbawiony celu bieg wydarzeń – z pulsującymi punkcikami wyznaczającymi klęski i osiągnięcia – napędzany instynktem samozachowawczym i myśleniem o jakiejś karierze w przyszłości: zaczynał się nie wiadomo gdzie i prowadził donikąd, na zasadzie odruchu, na ślepo. Mało tego, wydawało mi się, że moje życie niczym się nie różni od życia innych ludzi. Że jesteśmy jak te ryby, które łączą się w ławice i pływają w kółko, nie zwracając uwagi na wodę – obojętni na wszystko, co znajduje się poza naszym egoistycznym wewnętrznym światem. Pamiętam do dziś szarą, bezkształtną jamę, która powstała w moich piersiach i brzuchu na skutek tych myśli. Myśli, że każdy z nas jest zupełnie osamotniony i że nasze wysiłki skupiają się głównie na podtrzymywaniu urojeń pozwalających nam zachować zdrowie psychiczne aż do śmierci.
Stwierdziłam, że jedynym racjonalnym wyjściem jest popełnienie samobójstwa, ale potem dotarło do mnie, że z przyczyn estetycznych byłoby to żałosne. Niby uważałam, że wszystko to marność, ale wciąż byłam dość próżna, a zresztą wyskakiwanie z okna nie leżało w moim stylu. Niemniej tamto popołudnie stało się punktem zwrotnym dla mojego uzależnienia. Entuzjazmowałam się używkami od samego początku, a teraz już byłam im oddana całą duszą. Stałam się lekkomyślna i na łeb na szyję gnałam w stronę życia, które byłoby spójne z moimi poglądami egzystencjalnymi. Czyli w stronę bezdusznego szaleństwa.
Ujmując rzecz inaczej: kiedy przytłoczyła mnie ta potworna pustka, po prostu w nią wskoczyłam. Z barów w East St. Louis zwlekałam się do domu bladym świtem, samotna, pijana i naćpana. Kilka tygodni spędziłam na blokowisku z grupą miejscowych, z którymi nie łączyło mnie nic oprócz upodobania do freebase (bo wtedy jeszcze nie było kraku2), podczas gdy „ich” kobiety i dzieci przesiadywały przed telewizorami w sypialniach bez okien. Lądowałam spontanicznie w najrozmaitszych obskurnych norach, przekonana, że zmierzenie się z tym, co się tam będzie działo, to mniej nudny sposób na zabicie czasu przed śmiercią, z której wizją wciąż flirtowałam.
Na uczelni stwierdzili, że powinnam wziąć urlop, a rodzice zrozumieli, że ich naciągam. Pamiętam tamten dzień, kiedy stałam na podjeździe przed naszym domem i słuchałam, jak mówią, że nie będą mnie już wspierać finansowo. Chciałabym przyznać, że było mi wstyd, zwłaszcza że mój młodszy brat, krzepki licealista i gracz futbolu, wywrzaskiwał coś na środku ulicy, ale tak naprawdę pamiętam tylko swoją radość. Dość ograniczeń! Dość zadowalania tych, którzy mają nade mną władzę! Przyjaciółka, która pod wieloma istotnymi względami była jak moja bliźniaczka, podjechała po mnie samochodem i razem wylądowałyśmy w tanim sieciowym hotelu, wcześniej zrzuciwszy się na blender, sok i siedem litrów wódki! Moje wejście w dorosłość miało wspaniały posmak.
Przez mniej więcej trzy kolejne lata mieszkałam i pracowałam to tu, to tam, często uciekając się do kłamstw i uników, żeby jakoś się utrzymać na powierzchni. Jedyną stałą w moim życiu było branie i picie. Obojętnie, czy miałam pracę, dom lub inne konwencjonalne zabezpieczenie, zawsze znajdowałam sposób, żeby się upić i naćpać. Zanim mnie wylano za podbieranie pieniędzy z kasy, pracowałam w Tips Tavern, podrzędnym dworcowym barze. W piątkowe popołudnia pojawiali się tam stali bywalcy z wypłatą, żeby uregulować to, co wzięli na zeszyt, i zazwyczaj pod koniec wieczoru zaciągali nowy dług. Rodzice naprawdę się ode mnie odcięli, więc rzadko widywałam rodzinę. Ledwie pamiętam pogrzeb dziadka, bo się nafaszerowałam metakwalonem i miałam wielkie trudności z przybraniem odpowiedniej miny, tym bardziej że nie czułam absolutnie nic. Musiało upłynąć sporo czasu od momentu, gdy przestałam brać i pić, zanim byłam w stanie kogokolwiek i cokolwiek opłakiwać, w tym również dziadka.
Któregoś razu czekałam akurat na zmianę świateł, zajęta zaciąganiem się grubym skrętem z trawki, i kiedy spojrzałam w lewo: zauważyłam swoich rodziców z rękami zastygniętymi w geście pozdrowienia. Pamiętam do dziś tamten słoneczny dzień i radość przeobrażającą się w smutek na ich twarzach, gdy wszyscy troje prędko odwracaliśmy głowy. Niby dziwne, że spotkaliśmy się na tym samym skrzyżowaniu, ale nie było to duże miasto, i prawdą jest, że nigdy nie wsiadałam do samochodu bez przynajmniej jednego jointa i kilku piw albo gotowego drinka w puszce. Fale wstydu zalewały mnie tylko przez tę jedną chwilę, której potrzebowałam, żeby wrzucić bieg i wziąć kolejnego bucha. Dzisiaj, z perspektywy czasu, patrzę na swoje kompulsywne „ja” z takim samym współczuciem jak na rodziców.
Do momentu, w którym od wbicia sobie igły po raz pierwszy dzieliło mnie dziesięć sekund, byłam przekonana, że nigdy nie wstrzyknę sobie narkotyku. Tak jak większość ludzi kojarzyłam strzykawki z hardcorową narkomanią. Dopóki nie zaoferowano mi działki. Pamiętam do dziś tamto przelotne uczucie tuż przed przyjęciem „daru”, że przecież mam jakiś wybór; nie pomyślałam, że przekroczenie tej granicy jest czymś nieodwracalnym i że drugi raz będzie już należał do serii n-tych razów, tylko tłumaczyłam sobie, że po prostu chcę spróbować. Najpierw poznałam smak i brzmienie koki: tę niezwykłą cierpką nutę na języku i dzwonienie w uszach przypominające alarm pożarowy. A potem poczułam ją! Oblał mnie gorący strumień euforii, o wiele intensywniejszy niż przy wciąganiu nosem, a moje ciało i mózg stały się jednocześnie ciepłe, wilgotne i zainteresowane – i byłam wdzięczna za to, że życie jest takie cudowne. Nie przesadzam, mówiąc, że kilka minut później przejęłam dowodzenie, częściowo po to, żeby mieć pewność, że nie przepadnie mi kolejka. Po roku z okładem aplikowania sobie kokainy z pomocą strzykawki przedwcześnie sięgnęłam dna.
Mimo że kradłam w sklepach i przywłaszczałam sobie cudze karty kredytowe, gdy miałam okazję, wciąż twierdziłam, przynajmniej na swój użytek, że jestem zasadniczo przyzwoitą osobą. Do pewnego stopnia mogłam liczyć na znajomych, a oni na mnie. Używam frazy „do pewnego stopnia”, bo wszyscy dobrze wiedzieliśmy, że w kwestiach, w których chodzi o coś naprawdę ważnego (czyli narkotyki), będziemy kłamać, oszukiwać i okradać się wzajemnie. Kiedy na przykład zrobiliśmy zrzutkę na towar, to najlepszym rozwiązaniem było iść po niego razem. W sytuacjach, kiedy szła tylko jedna osoba albo część grupy, należało się spodziewać, że torebka po drodze zrobi się odrobinę lżejsza. Na nikim nie można było polegać! Pamiętam pewien incydent, kiedy razem z moim chłopakiem postanowiliśmy, że pojedziemy do pobliskiego miasteczka na pokaz sztucznych ogni z okazji Czwartego Lipca. Nasz znajomy, bodajże z pracy, nie miał żadnych planów, więc zaprosiliśmy go, by pojechał z nami. Czułam, że jestem wspaniałomyślna: facet był samotny i trochę też smutny, a my w swojej dobroci pozwoliliśmy mu spędzić z nami ten wieczór. We trójkę piliśmy i paliliśmy jointy. Następnego dnia znalazłam na tylnej kanapie samochodu zwitek banknotów. Trzysta dolarów. Przedyskutowałam to z moim chłopakiem i postanowiliśmy zatrzymać pieniądze. Wiedziałam, że to nieuczciwe, nawet według moich obniżonych standardów, i że nie da się tego usprawiedliwić; ale tłumaczyliśmy sobie, że pomogliśmy facetowi, no i zalegaliśmy z czynszem. Gdy jakiś czas później zapytał o te pieniądze, wyraźnie niczego nie podejrzewając, spojrzałam mu w oczy i powiedziałam: „Nie, nie widziałam ich… co za pech”. Zdawałam sobie sprawę, że on tych pieniędzy potrzebuje, że to, co zrobiłam i powiedziałam, to po prostu podłość. Ostatecznie kupiliśmy za nie działkę koki.
Inna historia: w naszym