myślą, że najgorszy był głód, ale dla mnie najgorsze było zimno, bo nie mieliśmy dostarczanych żadnych kalorii, byliśmy stale wychłodzeni, słabi”8, wspomina ten sam ocalały.
Badacze twierdzą, że gdyby nie masowy szmugiel żywności ze wsi, duże miasta, w tym Warszawa, umarłyby z głodu, bo wedle niemieckiego prawa i wartości kartek jednemu Polakowi przysługiwała racja siedmiuset kalorii na dobę. Współczesny pączek z lukrem zawiera ich trzysta pięćdziesiąt.
Niezwykle cenną formą kontaktu z rodziną były listy. Za najmłodszych pisały dzieci starsze. Władze opracowały specjalną papeterię z naniesionymi informacjami, w których dawały jasny komunikat, co wolno, a czego nie wolno.
Der Tag der Entlassung kann jetzt nicht angegeben werden. Anfragen sind zwecklos. Termin zwolnienia nie może być obecnie podany. Pytania są bezcelowe. Jeder Jugendliche darf im Monat nur einen Brief und ein Paket empfangen. Każdy młodociany może otrzymać tylko jeden list i jedną paczkę w miesiącu. Besuche sind alle 6 Monate bei vorheriger schriftlicher Genehmigung zulässig. Odwiedziny są dozwolone raz na sześć miesięcy po uprzednim pisemnym zezwoleniu. Jeszcze do listopada 1943 roku papeteria powiadamiała, że można wysłać dwa listy w miesiącu, lecz w grudniu Niemcy dwójkę zastąpili jedynką. Największe restrykcje na linii dziecko–rodzina wprowadzono latem 1944 roku.
Obecność maleńkich dzieci, które jeszcze nie potrafiły samodzielnie siedzieć, potwierdzają zgodnym głosem Ocalałe, którym wachmanki powierzyły opiekę nad maluchami. Niemowlęta przywożono ciężarówkami, zanoszono do specjalnie urządzonego, oddalonego budynku, a po jakimś czasie te dzieci znikały. Z dużym prawdopodobieństwem można stwierdzić, że zdrowe i rasowo rokujące wywożono do rodzin adopcyjnych w Niemczech.
„Prócz dorosłych wyjeżdżają co pewien czas transporty urodzonych w obozie niemowląt. Są one wkrótce po przyjściu na świat oddzielane od matek, podlegają tatuowaniu na udzie i przebywają w barakach rewirowych, dopóki nie zbierze się ich dość dużo. Wtedy pod opieką kilku pielęgniarek i SS-manek zostają wywożone, mówi się, że w okolice Łodzi. Nigdy się jednak rodzinom nie udało ich odnaleźć”9.
W podłódzkim Konstantynowie z początkiem 1940 roku Niemcy utworzyli największy obóz Centrali Przesiedleńczej w Łodzi, by w sierpniu 1943 przekształcić go w obóz dla dzieci, ale więzili w nim maluchy tylko z Ukrainy, Białorusi i Rosji. Ta poszlaka nie prowadzi zatem do obozu na Przemysłowej, lecz jest jeszcze jednym znakiem bezwzględnego obchodzenia się Niemców z delikatną i bezbronną istotą, jaką jest dziecko.
Choć był ukryty za podwójnym murem, utajniony w granicach getta, o „Polen-Jugendverwahrlager in Litzmannstadt” świat się dowiedział. W pamiętniku nauczycielki Heleny Badowskiej, która przez cały okres okupacji niemieckiej organizowała i realizowała tajne nauczanie łódzkich dzieci, czytamy: „Rok 1943. Dziś u mojej ciężko chorej matki był dr Zaleski. Opowiadał nam, co się dzieje w obozie na Przemysłowej. On tam pełnił wizyty. To straszne rzeczy. Są tam dzieci od 2 lat do 14 lat. Małe, brudne, zakatarzone, bite, zastraszone. Wszystkie pracują. Układają cegły, czyszczą je, starsze wykonują inne prace”10.
Łódzki kacet był dobrze znany Wielkopolanom – z ich ziem pochodziły więzione tutaj dzieci niepodległościowego podziemia i poznańskiej inteligencji, której ogromną część Niemcy uśmiercili w Forcie VII – miejscu, gdzie dokonano pierwszych skutecznych mordów grupowych metodą trucia spalinami.
Kuzynka byłej więźniarki, Zosi Kurzawy z Mosiny, do dziś ma okrągłą blaszkę, którą rodzice zamówili i nakazali dzieciom nosić dzień i noc, bez zdejmowania, na wypadek gdyby, nie daj Boże, zabrano je do obozu w Łodzi, aby ktoś dorosły wiedział, dokąd je po wojnie przywieźć.
Edyta, żona byłego więźnia Pawła Procnera, wspomina po latach, że gdy dowiedziała się, że przyszły mąż był w łódzkim obozie na Przemysłowej, nie musiał jej niczego wyjaśniać. Podczas wojny, jako dziecko z rodziny świadków Jehowy, wraz z rodzeństwem zabrana była z domu i więziona w Klosterbrück pod Opolem, w klasztorze katolickich sióstr zakonnych. Odwiedzał ich tam psycholog niemiecki, badający stopień podatności dzieci na zniemczenie. Delegował wybranych małoletnich Polaków w różne miejsca zorganizowane przez III Rzeszę według ich inteligencji, stanu zdrowia i kompetencji społecznych. Już wtedy krążyła wśród dzieci budząca grozę informacja o wyjątkowo ciężkim obozie w Łodzi, gdzie Niemcy robią na małych Polakach rozmaite doświadczenia, a najgorzej traktowane są dzieci moczące się w nocy. Obóz łódzki był postrachem, a jego nazwa brzmiała jak wyrok.
Ocalałych z obozu na Przemysłowej można podzielić na dwie grupy – tych, którzy po wojnie o obozie tylko milczeli, oraz tych, którzy mówili wyłącznie o nim. Większość stanowią pierwsi. Wojna odebrała im rodziny, dzieciństwo, szczęście i zdrowie, więc pozostali trwale okaleczeni i długo brakowało im słów, jakimi dałoby się to piekło opisać. Ta nieumiejętność przekazania prawd i opisu doznań, to pełne bólu milczenie dotyczyły także dorosłych. Wojciech Skibiński, rocznik 1940, kiedyś szedł ze mną11 wzdłuż Przemysłowej, nie znajdując właściwych słów, po czym przy Verwaltung wypowiedział jedno zdanie: „Mamusia wróciła z obozów z afonią” (była więziona w Oświęcimiu i Ravensbrück). Ludzi ta wojna zaniemówiła. Była czymś bez nazwy. Bez pojęć i liczb. Bez orzeczeń, dopełnień, okoliczników. Jednak trauma po obozowych przeżyciach była tak wielka, że nawet należący do pierwszej grupy, zaklęci w milczeniu, niekiedy, choć nie wprost, zadziwiali reakcjami.
Zbigniew Papież, syn Jerzego i bratanek Wojciecha oraz Gertrudy, rodzeństwa więzionego na Przemysłowej, wspomina dwie sytuacje. Gdy dotarła do ich domu książka Józefa Witkowskiego, także więźnia tego obozu, i ojciec zobaczył w niej obozową fotografię brata, zawył i płakał bez końca, jak nigdy wcześniej i nigdy potem. Kiedy syn jako student obciął sobie włosy prawie na zero, Jerzy był wściekły, ale nikt nie rozumiał jego bolesnych skojarzeń. Zabraniał swoim dzieciom rysowania czołgów i swastyki. Obaj bracia i trzyletnia siostra trafili do Łodzi z Mosiny w ramach akcji likwidacji struktur wielkopolskiego podziemia.
Sprawą odrębną i istotną dla zrozumienia tego miejsca jest zesłanie do łódzkiego obozu dużej grupy dzieci z rodzin tak zwanych witaszkowców. Na początku funkcjonowania więźniami Polen-Jugendverwahrlager byli nieletni Polacy z sierocińców, przemytnicy żywności, mali uliczni handlarze, sprawcy wszelkich nielegalnych czynów. We wrześniu 1943 roku do obozu przywieziono dzieci z Poznania i Mosiny, które łączyło to, że ich rodzice działali w konstelacji wielkopolskiego podziemia, rozbitego pod koniec 1942 roku.
Nazwa witaszkowcy pochodzi od nazwiska doktora Franciszka Witaszka, poznańskiego lekarza mikrobiologa, który przyjął zaproszenie do pracy w konspiracji już jesienią 1939 roku. W jego tajnej grupie działało trzydzieści osób różnych specjalności, głównie lekarzy, inżynierów chemików i laborantów, ale ekipa miała niezwykle rozległe, wspomagające kontakty z ludźmi innych profesji, najwięcej w Poznaniu i w pobliskiej Mosinie. Wszyscy oni pracowali w ramach Związku Odwetu, wojskowej organizacji sabotażowo-dywersyjnej, struktury powołanej przez Związek Walki Zbrojnej, czyli późniejszą Armię Krajową. Witaszkowcy obmyślali i realizowali swą walkę w zaciszu.
Franciszek Witaszek opracował szereg specyfików, które były medycznymi „bombami” niszczącymi powoli ludzkie organy wewnętrzne, na przykład nerki, śledzionę i serce. Po ich zażyciu człowiek umierał w ciągu dwóch miesięcy. Preparaty przemycano w restauracyjnych posiłkach i dodawano do aptecznych medykamentów wysokim i wyjątkowo szkodliwym hitlerowskim dygnitarzom.
Witaszkowcy opracowali skład substancji, która po dodaniu do baku z paliwem powodowała szybką korozję, niszcząc strukturę