align="right">
Down – Jason Walker
Obecnie
Całym moim życiem rządziła jedna myśl: zemścić się na skurwielu, który zniszczył moją rodzinę. Wreszcie nastał ten wielki moment. Coś, do czego dążyłem przez szmat czasu, miało dojść do skutku. Poświęciłem wszystko, by wreszcie móc skosztować smaku zwycięstwa, które było teraz na wyciągnięcie ręki. Lata gnębienia przez rozpuszczone, bogate dzieciaki, dla których byłem jedynie plamą na śnieżnobiałych koszulach, w końcu miały zostać wynagrodzone. Lata poniżania i płaszczenia się przed pełnymi pychy snobami tylko po to, by osiągnąć zamierzony cel – zostać jednym z nich.
Udało mi się. Byłem kimś, przed kim ludzie czuli respekt, kimś, kto stawia warunki i żąda, a nie tym, który wykonuje polecenia. Poświęciłem temu najpiękniejsze lata życia, ale się opłaciło. Za niespełna rok miałem stać się potęgą. Potęgą, która zmiecie z powierzchni ziemi tych, przez których musiałem tyle przejść, i odpłaci im ze zdwojoną siłą. Teraz nadchodzi moja era i spełni się obietnica złożona lata temu nad grobem rodziców. Po trupach do celu – to zasada, której hołduję.
– Przepraszam, że przeszkadzam, Brianie, ale jest tutaj pan Andrews. – Moment zadumy przerwał mi dochodzący z interkomu głos sekretarki.
– Dziękuję, Marg, wpuść go – odpowiedziałem, poprawiając się w fotelu.
Po chwili rozległo się pukanie i drzwi z oszronionego szkła, które oddzielały mój gabinet od reszty świata, ostrożnie się otworzyły. Stanęła w nich starsza kobieta z burzą srebrnych loków, jej twarz rozjaśniał promienny uśmiech. Zza pleców Margaret wyłoniła się chuda postać Jerry’ego Andrewsa, trzymającego w dłoniach grubą teczkę.
– Witam, panie Wild – rzekł swoim donośnym barytonem i pochyliwszy głowę przed sekretarką, wszedł do gabinetu.
Kobieta wycofała się, zostawiając nas samych. Zmierzyłem Andrewsa surowym wzrokiem, demonstracyjnie patrząc na zegarek.
– Dwadzieścia minut – warknąłem i przechwyciłem jego spojrzenie.
W jego oczach czaił się strach, który potęgował moje podniecenie. Żywiłem się nim, rosnąc w siłę, którą kumulowałem w sobie, by wykorzystać, gdy nadejdzie odpowiedni moment. Już dawno nauczyłem się, że to, co dla innych jest słabością, dla mnie staje się siłą.
– Proszę wybaczyć, ale na Times Square zdarzył się wypadek. Korek mnie zablokował. Wiem, jak bardzo pan nie lubi braku punktualności, ale to naprawdę nie było ode mnie zależne – kajał się. Nawet z tej odległości widziałem krystalizujące się na jego czole krople potu.
Zmrużyłem oczy, przyglądając się mu w skupieniu. Pozwalałem, by jego lęk rozrastał się niczym bluszcz oplatający mury domu, w którym niegdyś mieszkałem.
– Naucz się jednego, Andrews. – Oparłem się wygodnie i złożyłem ręce na udach. – W moim słowniku nie ma takich słów jak „nie było ode mnie zależne” – wysyczałem. – Wszystko na tym pieprzonym świecie zależy od nas. „Nie mogę”, „nie dam rady”, „nie umiem” to tylko wymówki osób, które nie chcą, które są zbyt leniwe i bojaźliwe, by zawalczyć. Uważasz, że osiągnąłbym to, co mam teraz, gdybym na każdym kroku się poddawał i nie parł do przodu mimo niepowodzeń i przeciwności losu?
– Nie, proszę pana. Oczywiście, że nie. To się więcej nie powtórzy – zapewnił.
– Oczywiście, że się nie powtórzy, ponieważ zostawisz to, co dla mnie masz, zdasz mi szczegółowe sprawozdanie, a potem wyniesiesz się z mojej firmy i nigdy więcej tu nie wrócisz. – Nawet nie drgnęła mi powieka.
Jego oczy rozszerzyły się w szoku.
– Ale, panie Wild… to moje pierwsze potknięcie. – Wił się pod moim spojrzeniem, a ja napawałem się zapachem jego strachu. – Nigdy pana nie zawiodłem i przysięgam, że to się więcej nie powtórzy. Proszę mnie nie skreślać, proszę dać mi szansę na poprawę. – Jego twarz przybrała błagalny wyraz. Niemal zrobiło mi się go żal. Niemal.
– Miałeś ją, Andrews, ale nie wykorzystałeś. Nie poniżaj się, zachowaj resztki godności. Ja nie daję drugich szans, nie stać mnie na to. Mój czas jest cenny, a ty mi go kradniesz. Okradając mnie z niego, to tak jakbyś okradał mnie z pieniędzy. Mów, co masz do powiedzenia, resztą zajmie się Margaret. – Przyszpilałem go wzrokiem, czekając na próbę walki. Ale po mowie ciała wiedziałem, że nie zamierza jej podjąć. Tchórz.
Jerry Andrews pełnił funkcję mojego prawnika od pięciu lat. Faktem jest, że nigdy nie zawiódł – aż do dzisiaj, gdy się spóźnił. Był to jego pierwszy, a zarazem ostatni raz, bo oprócz niesubordynacji, głupoty i infantylności wśród ludzi, w szczególności tych, którymi się otaczam, nienawidziłem braku woli walki oraz marnotrawienia czasu. Czasu, który mógłbym poświęcić na coś konstruktywnego.
Z rezygnacją podszedł do biurka i położył na nim wypełnioną informacjami o rodzinie Hendersonów teczkę. Sięgnąłem po nią i otworzyłem.
– To sprawozdanie z ostatniego półrocza – poinformował, z trudem przełykając ślinę. – Panienka Olivia przyleciała wczoraj z Anglii. Ojciec zacznie ją wprowadzać do towarzystwa. Wszystko, co dotyczy ukończenia jej edukacji, znajduje się w aktach. Jego żona prężnie działa w założonej siedem lat temu fundacji, która ma na celu pomoc najuboższym. Wyglądają jak idealna rodzina, ale to tylko pozory. – Pociągnął za kołnierzyk koszuli, jakby coś go uwierało. Kolejna oznaka zdenerwowania. – Dokopałem się też do informacji, że Thomas Henderson będzie ubiegał się o stołek burmistrza Nowego Jorku. – Nagle do jego głosu zakradła się nuta dumy. Myślał, że tym mnie udobruchał. Głupiec.
– A to ciekawe, naprawdę ciekawe – stwierdziłem, rzucając okiem na zdjęcia córki mojego największego wroga.
– Ładna, prawda? – zapytał Andrews, posyłając mi głupkowaty uśmiech. Widząc moją minę, zamilkł natychmiast, a na jego policzkach pojawiły się szkarłatne plamy.
Fakt, Olivia Henderson była piękną kobietą, lecz jak setki innych chodzących po ulicach Nowego Jorku. Ciemna blondynka, średniego wzrostu, szczupła, ale nie wychudzona. Z pewnością jej największym atutem były oczy. Duże, wyraziste jak u sarny. Spojrzenie niemal identyczne co u Audrey Hepburn. Niemniej jednak bardziej od jej powierzchowności interesowało mnie to, jaka jest. Od dziesięciu lat bacznie śledziłem poczynania jej rodziny. Wiedziałem o nich więcej niż oni sami o sobie. I wszystkie te informacje już wkrótce zamierzałem wykorzystać przeciwko nim.
– Za dwa dni odbędzie się przyjęcie z okazji powrotu dziewczyny do miasta. Wielka sprawa, zostali zaproszeni wszyscy, którzy liczą się w świecie biznesu.
Na te słowa oderwałem wzrok od fotografii i skupiłem uwagę na rozmówcy.
– Wiem. Dostałem zaproszenie jako jedna z pierwszych osób.
– No tak, przepraszam – odparł, zmieszany swoją bezmyślnością.
Pokiwałem z niesmakiem głową, zastanawiając się, jak udało mu się pracować dla mnie przez te pięć lat.
– Jesteś już wolny – oznajmiłem. – Odprawą i wszelkimi formalnościami zajmie się pani Roberts. Dziękuję za współpracę. – Wstałem i wyciągnąłem ku niemu dłoń, którą ujął z rezerwą.
Uścisk dłoni może wiele powiedzieć o osobie, która stoi naprzeciw nas. Ten Andrewsa zdradzał niepewność i wycofanie. Ścisnąłem ją mocniej, utrzymując kontakt wzrokowy, od którego usilnie próbował uciec. Widziałem, że chce coś powiedzieć, wahał się jednak i toczył wewnętrzny pojedynek. Ostatecznie zwiesił ramiona, puścił moją dłoń