co chciałaś zrobić z tymi maleństwami? – Wyciąga jedną z nich i trzyma w dłoni, jakby to był mały pisklak, a nie powód mojej frustracji.
– Są bezpłodne, ale miałam nadzieję rzucić na nie zaklęcie, by wytwarzały perły, które mogłabym sproszkować… – Annemette ucisza mnie machnięciem dłoni. Mruczy pod nosem coś, czego nie rozumiem, wpatrując się intensywnie w leżącą na jej dłoni ostrygę.
Chwilę później ostryga rośnie i robi się jasnoróżowa, przywodząc na myśl wschód słońca, po czym zaczyna się otwierać. W środku leży najpiękniejsza, najbardziej idealna perła, jaką w życiu widziałam.
– Jest piękna – mówię, choć słowa nie są w stanie oddać jej wspaniałości. Jest niezwykła, przez co niemal można odnieść wrażenie, jakby nie była prawdziwa. Chcę jej dotknąć, ale się boję. Wygląda… jak żywa.
Annemette uśmiecha się tajemniczo.
– Moim zdaniem jest zbyt piękna, żeby ją sproszkować. – Nagle wydaje proste, staronordyjskie polecenie – fljóta – i sprawia, że perła unosi się w powietrzu. Następnie bez słowa rzuca czar na wiszącą na ścianie nitkę, i ją rozwija. Bierze do rąk nitkę oraz perłę, zasłaniając przede mną to, co dzieje się w jej dłoniach. Kilka sekund później otwiera je, ukazując idealny naszyjnik z perłą.
– Odwróć się i podnieś włosy – mówi.
Robię, co każe, a Annemette zawiesza wisiorek na mojej szyi. Osobiście nie posiadam biżuterii i nigdy żadnej nie przymierzałam, może z wyjątkiem obrączki ślubnej mojej matki – ojciec trzyma ją schowaną w małej szkatułce, wraz z listami, malowidłami i innymi memorabiliami z ich wspólnego życia.
Dotykam palcami perły i podnoszę wzrok na Annemette, lecz w tej chwili zajęta jest tworzeniem kolejnego naszyjnika. Po chwili zawiązuje sobie na szyi własny wisiorek.
– Teraz do siebie pasujemy – oznajmia.
Czuję ucisk w gardle. Przypominam sobie, że dokładnie to samo powiedziała mi Anna, kiedy zrobiłyśmy sobie naszyjniki z drewnianych koralików, które dał nam krawiec. Były strasznie prymitywne i dziecinne, ale wiele dla nas znaczyły. Teraz trzymam swój w małym pudełku pod łóżkiem.
Uśmiecham się z trudem do Annemette. Magiczna perła jest zimna w porównaniu do mojej skóry. Jednak, ku mojemu zdziwieniu, nie jest to nieprzyjemne uczucie i zastanawiam się, czy naszyjnik już zawsze będzie tak pulsować. Szczerze mówiąc, po części mam taką nadzieję.
– Nauczysz mnie? – pytam, nim udaje mi się powstrzymać.
– A co tu jest do nauczenia? Przecież też jesteś wiedźmą, prawda?
– Ja… ciocia Hansa nigdy nie uczyła mnie takich rzeczy. Wszystko, co wiem, to głównie przepisy na ser… jeden błąd i wszystko idzie na marne.
Annemette marszczy nos.
– To nie powinno być takie trudne. – Podnosi ostrygę. – Masz. Spróbuj. Fljóta.
Annemette zauważa niechęć na mojej twarzy i przekrzywia głowę.
– To zwykłe polecenie. Wymów je pewnym głosem, a twoja magia cię posłucha.
Niepewnie biorę od niej ostrygę. Jest szara i jałowa. Do tego cuchnie rozkładem.
– Fljóta.
Wieko skorupy w moich dłoniach drga, ale nie unosi się. Mam wrażenie, że nie mogę połączyć swojej magii z trzymaną przeze mnie rzeczą, tak samo jak robię to za każdym razem, gdy rzucam zaklęcie na statek mojego ojca. Czegoś brakuje.
– To ty kontrolujesz swoją magię, Evie. Ona należy do ciebie. Nie zapominaj o tym.
W jej głosie rozbrzmiewa nuta, która sprawia, że natychmiast przytomnieję – jakby nagle zepchnęła mnie z krawędzi klifu do morza.
Ściągam łopatki, po czym intensywnie wpatruję się w irytujące, zgniłe stworzenie. Czuję płynącą w moich żyłach krew mojej matki. Krew Maren Spliid. Krew czarnoksiężnika ukrywającego się w „pospolitym” ciele mojego ojca. Czuję duch Urdy – wokół mnie, we mnie, wszędzie – emanujący energią, z której korzystają wszyscy mieszkańcy Havnestadu. Kumuluję te doznania w sobie, wykorzystując całą swoją wolę. Wolę, by posiadać moc, która ocaliłaby Annę i moją matkę. Wolę, która raz na zawsze zakończyłaby Tørhed, a nie jedynie zamaskowałaby go marnym zaklęciem. Wolę, którą wydaje się posiadać Annemette.
– Fljóta – mówię, sięgając po całą tę wolę. Sięgając po ranę w sercu, powstałą po dniu, w którym straciłam Annę. Po dniu, w którym o mało nie straciłam również Nika, kiedy to ze wszystkich sił chciałam użyć swojej magii, by ich uratować.
Ostryga unosi się w powietrzu.
– Líf – szepcze Annemette. Życie. Powinnam tchnąć w nią życie.
– Líf – powtarzam. Ostryga zaczyna zmieniać kolor; szara skorupa barwi się na różowo, po czym przybiera pomarańczowy odcień przypominający wschód słońca.
Ostryga robi się gorąca. Na tyle gorąca, że teraz jej temperatura pasuje do obecnego koloru skorupy. Czuję na dłoniach ciepło, jakie od niej bije.
Annemette śmieje się.
– I właśnie tak, przyjaciółko, używa się magii.
Mimo że zaklęcie zostało już rzucone, wciąż czuję pulsującą w moich żyłach moc, która bucha ogniem tak gorącym, że jego płomienie przybierają niebieski kolor. Nigdy wcześniej nie czułam niczego podobnego. Nie chcę, by te doznania ze mnie uleciały, ale z drugiej strony wiem, że będę miała kłopoty, jeśli całkiem im się poddam.
Odstawiam ostrygę na stół. Zbudowałam go z kawałka wyrzuconego na brzeg drewna. Stoją na nim kolejne butelki i fiolki, ale szybko robię z nimi porządek i chwytam palcami perłę. W przeciwieństwie do tej stworzonej przez Annemette, moja wciąż jest ciepła. Podejrzewam, że zawarta w niej magia odpowiada inaczej w zależności od tego, kto ma z nią styczność – nie wiem tego na pewno, ale chcę się dowiedzieć.
Czas, bym w końcu w pełni zaakceptowała to, kim jestem. Ciocia Hansa zbyt długo trzymała mnie w niewiedzy. Moja matka była już doświadczoną uzdrowicielką, gdy była w moim wieku.
– Annemette, zostaniesz i będziesz mnie uczyć? – pytam.
– Nie mogę – odpowiada prędko. Usta zaciska w wąską linię, lecz widzę, jak drżą. Odwraca się w stronę wejścia do jaskini i opiera dłonie na skale, patrząc na ruch pływu.
Nic nie rozumiem. Dlaczego Annemette tak się zdenerwowała? Dlaczego nagle musi iść?
– Możesz zostać – oznajmiam z uporem. – Twój ojciec cię tu nie znajdzie. Poza tym mamy w domu wystarczająco dużo miejsca. No i będziesz z nami. Z rodziną, która się o ciebie zatroszczy i która cię rozumie. Nie musisz uciekać i szukać tego wszystkiego gdzie indziej. Tutaj możesz być sobą.
Annemette wbija we mnie spojrzenie, które dobrze znam, i z uporem godnym wikinga powtarza:
– Nie mogę.
Schyla się, zatapiając dłonie w piasku, po czym przesypuje go między palcami.
– Nie mogę tu zostać.
To ona. Już nie mogę temu zaprzeczyć. Ona również nie próbuje tego robić. Spojrzenie, jakie mi rzuciła, jest tym samym, które widziałam na plaży. Tym samym, które widziałam w oczach dziewczyny pochylającej się nad Nikiem, nim zanurzyła się w morzu i zniknęła, ukazując nad taflą tylko płetwę.
– Nie możesz zostać – mówię.
Kiwa głową,