córki, czując, jak przez zanik krążenia robi się zimna.
– Pójdę po pastora…
– Jeszcze nie – odparła matka zdeterminowanym głosem. Stanęła przy krawędzi łóżka i wyprostowała się, po czym kontynuowała spokojnie i pewnie: – Istnieje jeszcze jedno zaklęcie.
Delikatnymi palcami zaczęła nakładać atrament z ośmiornicy na policzki dziewczynki, a potem rozprowadziła go po szyi i klatce piersiowej.
– Nie martw się, Evie.
Słowa, które w następnej chwili wydobyły się z jej ust, brzmiały starodawnie, mrocznie i obco. Sprawiały, że krew dziewczynki trzaskała jak płonący w pokoju ogień. Pozbawiały ją tchu. Wprawiały ciało jej matki w silne drgawki, podczas gdy ta wciąż przyciskała dłonie do jej skóry.
Dziewczynka mogła tylko patrzeć na rodzicielkę, czując, jak jej żyły śpiewają. Po chwili mokre dłonie jej matki zaczęły ją palić. Nie od zimna, lecz od przeszywającego żaru.
Nagle ból ustąpił. Powietrze wróciło do jej płuc, a klatka piersiowa uniosła się nieznacznie. Wypuściła długi oddech.
Tego było za wiele. Pierś jej matki skurczyła się, wypuszczając powietrze – ale nie zaczerpując go ponownie.
– Greta! Greta! – Ojciec dziewczynki ujął w dłonie twarz jej matki, jednak natychmiast je zabrał. Skórę na ich wewnętrznej stronie miał czerwoną od poparzeń.
Córka poczuła ukłucie strachu i z trudem usiadła. Dłonie matki zsunęły się z jej ciała, a ona sama opadła na łóżko, lądując bladym policzkiem na pościeli. Bez wahania sięgnęła po mikstury matki. Obróciła jej głowę twarzą do sufitu i zaczęła rozsmarowywać atrament na jej rozpalonych policzkach, czując jak na opuszkach palców zaczynają rosnąć bąble. Jej własna skóra była zaróżowiona, ciepła i pełna życia, podczas gdy skóra matki była biała jak prześcieradło i gorąca jak popiół.
Jednak dziewczynka była pojętna. Wystarczająco długo obserwowała poczynania matki, więc wiedziała, jak działały te zaklęcia. Magia przypominała handel – wymagała odpowiednich słów, czynów i mikstur, by mogła zadziałać.
Dotknęła dłońmi twarzy matki i zaczęła powtarzać usłyszane wcześniej obce słowa.
Słowa życia.
– Evelyn, nie! – krzyknął ojciec, ale sparaliżowany strachem nie ruszył się z miejsca.
Dziewczynka nadal uparcie recytowała słowa, aż w końcu jej własna skóra zaczęła ją palić. Ból powrócił. Jej oddech stał się płytki. Nagle matka otworzyła oczy, ukazując piękne, brązowe tęczówki zamiast czystych białek.
Zaklęcie działało.
Ojciec przeniósł wzrok z żony na córkę. Te słowa były mroczne. Stare. Potężne. Wiedział o tym równie dobrze jak znał własny język.
Usta matki zaczęły się poruszać. Wzięła głęboki oddech.
– Gefa! – W jednej chwili kolejne słowa ulotniły się z ust dziewczynki, zabierając ze sobą mroczną, potężną moc.
Jednak dziewczynka kontynuowała, czując w piersi ból – krzyczała, lecz nikt nie mógł jej usłyszeć. Po jej policzkach spływały ciemne jak noc łzy. Jej widok zasłoniła czerń, a ona sama zaczęła wyć, nie wydobywając z siebie żadnego dźwięku; czuła, jak całe jej ciało drży.
Resztkami sił, matka przeniosła wzrok na ojca.
– Sprowadź Hansę. Powiedz jej o wszystkim. Obiecaj.
Gdy kiwnął głową, matka wyszeptała ostatnie zaklęcie, a powietrze przecięły krzyki córki, której czarne łzy skapywały na jej podartą sukienkę.
– Nie, mamo, nie! – Dziewczynka chwyciła wciąż rozpaloną dłoń matki i patrzyła, jak w jej brązowych oczach gaśnie światło.
Rozdział 1
Morze to kapryśna wiedźma.
Równie dobrze potrafi złożyć pocałunek na czyichś ustach, jak i pozbawić kogoś tchu. Jest piękna i okrutna, pokryta migoczącymi fałdami. Gdy hojna, napełnia nasze brzuchy i kieszenie po brzegi. Gdy nikczemna, jedynie patrzy chłodno, jak przywdziewamy czerń i wzbogacamy jej wody o słone łzy.
Tylko fale nadążają za jej nastrojami – przychodzą i odchodzą równie szybko co one.
Jednak wciąż jest ona dla nas kimś więcej niż wiedźmą – jest naszą królową.
Mimo swoich zaklęć i napadów szału nadal stanowi jedną z nas. Jest niczym klejnot w koronie Havnestadu, wtulona pomiędzy nasze brzegi – na dobre i na złe.
Dziś wieczorem, przystrojona w swoje najbardziej wyszukane ozdoby, emanuje spokojem, zdusiwszy gniew głęboko pod skrzącą się taflą. Wciąż jednak czuć unoszące się w powietrzu napięcie pod okiem gwiazd, które pobłyskują, zwiastując letnie przesilenie i koniec przyjęcia z okazji szesnastych urodzin Nika.
Oficjalnie: Książę Asger Niklas Bryniulf Øldenburg III, pierwszy w kolejce do tronu suwerennego królestwa Havnestad.
Nieoficjalnie: po prostu Nik.
Ale „po prostu Nik” też nie pasuje. Dla mnie nie jest po prostu kimś. Jest moim przyjacielem. Tak naprawdę moim jedynym przyjacielem.
Teraz tańczy z Malviną na pokładzie ogromnego parowca swojego ojca. O ile można nazwać jej miotanie się tańcem. Czuję ucisk w żołądku, widząc jak Nik omal nie wypada za burtę przez jeden z jej rozentuzjazmowanych piruetów. Naprawdę powinna sobie odpuścić.
Malvina, oficjalnie Hrabina Malvina Christensen, jest królewską pretendentką. Razem z ojcem od lat walczą o uwagę króla Asgera, z nadzieją, że wyda ją za księcia. Jednak mimo cierpliwości Nika do jej umiejętności tanecznych, wątpię, by ta dwójka miała w przyszłości wziąć ślub.
Chcę odwrócić wzrok od różowego jedwabiu sukni Malviny, lecz oczy Nika błagają mnie o ratunek, cicho wołając moje imię przez dzielącą nas przestrzeń: Evvvvvvieee.
Tylko ja mogę go uratować. Zebrali się tu wszyscy młodzi ludzie z miasta, lecz nikt poza mną nie mógłby wejść w drogę komuś takiemu jak Malvina. Inni ponieśliby konsekwencje za takie zachowanie – brak zaproszeń na gale, najstarszy koń podczas weekendowych polowań, miejsce przy stole obok czyjejś zniedołężniałej ciotki zamiast samej baronowej. Ja nie muszę się o to martwić. Nie można zepsuć sobie reputacji, jeśli nie jest się nawet częścią społeczeństwa.
Po kolejnym agresywnym piruecie w końcu wchodzę na prowizoryczny parkiet, ignorując rzucane w moją stronę złośliwe uśmieszki – już widzieli tego typu scenę. Malvina zostanie ofiarą, ja czarnym charakterem, a Nik na to wszystko pozwoli. Bycie powiernicą księcia potrafi dać w kość; znoszenie drobnych upokorzeń stanowi jedynie część ceny. Ale nie mam zamiaru przepraszać go za to, że mu pomagam. Każda przyjaźń wymaga kompromisów, a wierność Nika, podczas gdy nikt inny nawet nie spojrzy mi w oczy, jest warta wszelkiej krytyki, z jaką muszę się zmierzyć.
Dotykam sztywnego ramienia dziewczyny i przybieram spanikowany wyraz twarzy, po czym wskazuję na ośmiowarstwowego, oblanego cukrową, niebieską mazią potwora, którego uparła się stworzyć.
– Och, na boga, Evie! O co chodzi? – warczy Malvina.
– Lukier na cieście…
– Pomada – poprawia mnie tonem, jakbym właśnie splunęła na grób jej babki.
– Pomada… zaczęła pęcznieć.
Na jej twarzy odmalowuje się czysta