Michał Gołkowski

Sybirpunk 3


Скачать книгу

skrwawiony strzęp ludzkiej szmaty, leżący w kilku osobnych kawałkach na asfalcie.

      Tylko nie do końca byłem w stanie ogarnąć związek przyczynowo-skutkowy pomiędzy jednym a drugim.

      Junior chciał mnie zabić.

      W zasadzie już mnie zabił, a pozostawał mu tylko strzał kontrolny.

      Stał tam nade mną, mierzył z pistoletu… I wtedy zjawiła się kobieta, a on przestał stać i mierzyć. W ogóle przestał być, szczerze mówiąc.

      Ona coś powiedziała… Tak, powiedziała, że musimy porozmawiać. Tego jeszcze byłem pewien. Tylko że na tym się skończył mój interaktywny udział w scenie.

      Reszta była tylko wciśniętą pomiędzy poszczególne rozdziały gry animowaną wstawką.

      Ona.

      Ona czy może jednak „Olga”?

      Nie byłem pewien. W ogóle nie byłem pewien, czy była to poszatkowana jak papier w niszczarce jawa, czy wyjątkowo spójny, ale psychodeliczny sen.

      Wsadziła mnie na mój motocykl, który podprowadziła na miejsce. Podepchnęła, mimo że jak silnik nie działał, to ja ledwie byłem w stanie ruszyć machinę z miejsca.

      Klasycznym plastikowym wężykiem zassała i uciągnęła benzyny ze swojego, dolała do pustego baku. Posadziła mnie na siodełku, w zasadzie przywiązała do kierownicy, żebym nie spadł po drodze. Spięła systemy nawigacji i jadąc przodem, poprowadziła na wirtualnej lince holowniczej.

      Tak, to była zdecydowanie najgorsza jazda mojego życia.

      Motocykl jako maszyna jest już wystarczająco przerażający, kiedy można samego siebie oszukiwać, że się nim jako tako steruje… A co dopiero, kiedy człowiek jest tylko pasażerem, a maszyna jedzie sama!

      Ulice rozmywały się w poziome smugi rozmazanych świateł, neony zlewały w jeden ciąg oślepiająco jaskrawych linii. Światła uliczne migały bez sensu, holoreklamy wyskakiwały na asfalt i sięgały ku mnie wirtualnymi rękoma. Samochody co chwila omiatały nas snopami jaskrawego blasku, który wwiercał mi się tysiącem wierteł pod czaszkę.

      Coś było nie tak z obrazem, bo widziałem zdecydowanie zbyt mało i zbyt płasko. Nie mogłem złapać głębi perspektywy ani ostrości… Ale to był najmniejszy z moich problemów.

      Żołądek skręcał mi się w stalowy supeł, żółć podchodziła do gardła. Widziałem, jak na geometrycznej bańce baku na paliwo i przyklejonej do niego połaci siodełka rozbryzgują się i rozmazują w pędzie maszyny czarno-czerwone krople krwi. Mojej własnej krwi, kapiącej po trochu, ale stałym strumykiem z nie wiedzieć ilu ran, postrzałów oraz rozcięć płytszych i głębszych.

      Było źle, serio było źle.

      Ze dwa razy po prostu urwał mi się film.

      Ocknąłem się, kiedy motocykl kładł się w zakręt, a ja prawie szorowałem kolanem po drodze.

      – Wolniee… yhyp… bhy…! – chciałem zawołać, ale wiatr wcisnął mi słowa wraz z podnoszącymi się rzygami z powrotem do gardła.

      W końcu znów pochłonęła mnie ciemność, a kiedy się obudziłem, byłem – tu.

      Tylko gdzie, do cholery, było „tu”?!

      Świat wokół mnie nadal wirował, ale wiedziałem, że leżę i to tylko błędnik szaleje, nie mogąc uspokoić się po wszystkim, co się działo.

      Pipikanie jakiejś maszynerii, kilka hologramów, na których nie mogłem skoncentrować wzroku.

      No i gdzieś tam, w tym chaosie czerni, była Olga.

      Nie tyle widziałem ją, ile czułem. Wyłapywałem nutkę jej zapachu, słyszałem charakterystyczne drobne kroczki, kiedy krzątała się, brzękała jakimiś narzędziami i stukała w klawiaturę. Robiła coś, a ja po prostu leżałem, czekając – no właśnie, na co?

      Oko znów zabolało, więc podniosłem rękę, żeby je potrzeć – ale ona chwyciła mnie za nadgarstek, stanowczo odsunęła dłoń na bok.

      – Nie dotykaj, Saszka. Nie rusz, bo popsujesz to, co już mi się udało naprawić. Paskudnie oberwałeś i boję się, że trzeba będzie…

      – Olga… – zacharczałem.

      Spróbowałem się poruszyć, przekręcić głowę tak, żeby ją widzieć. Poczułem i usłyszałem, jak coś trzasnęło; po twarzy pociekł mi jakiś lepki płyn, prawe oko zakłuło.

      – No i masz, samo się załatwiło. No dobra, koniec przerwy. Miło było, dobranoc.

      – Ej, nie, ja… – chciałem zaprotestować.

      Za późno.

      Ramię zapiekło, kiedy ciśnieniowy podajnik wstrzyknął mi w żyłę końską dawkę środka usypiającego.

      Świat znów zawirował, zaczął się oddalać, znikać. Nade mną zapaliła się jeszcze konstelacja poligonalnych świateł lampy bezcieniowej, a potem… potem nie było już nic.

      Obudził mnie ból.

      Koszmarny, straszliwy ból zadawany wbitym przez powiekę w oczodół i skrobiącym od środka o kość skroniową zardzewiałym gwoździem z ostrym zadziorem na końcu.

      Rozchyliłem powieki, ale wtedy kaskada światła wlała się przez oczy do wnętrza głowy, rozniecając tam autentyczną pożogę. Wściekły, palący, rażący blask wypełnił całą dostępną mi przestrzeń, przez ułamek chwili spopielając mój umysł – a potem nagle stracił intensywność, uspokoił się.

      Ból pozostał, ale cofnął się gdzieś na granicę postrzegania.

      Zamrugałem, patrząc na ćmiące się pod sufitem ledowe żarówki starego typu. Ostrożnie przekręciłem głowę w lewo, w prawo… Ała, ałaaa… Zesztywniały kark bolał koszmarnie, czułem każde ścięgno, każde pasmo mięśni.

      No ale chyba w ogóle żyłem, a to już był pewien sukces.

      Leżałem na mocno rozchwierutanym łóżku szpitalnym z metalowymi poręczami, podpięty pod skłębioną plątaninę rurek, przewodów i innych końcówek. Po moich obydwu stronach u wezgłowia piętrzyły się maszyny, monitory i wyświetlacze, teraz w większości uśpione. Kilka kroplówek podawało płyny w co najmniej cztery różne punkty wlewu.

      Skonstatowanie tego wszystkiego zajęło mi dłuższy czas. Ile? Pięć minut, kwadrans, godzinę? Nie wiem. Nadal miałem w żyłach kosmiczną ilość środka znieczulającego, więc oczy rozjeżdżały mi się i zamykały same.

      W końcu słabość zaczęła mijać, a ja poczułem, że nie tylko myślę o poruszaniu dłońmi, ale w ogóle nimi poruszam.

      Ostrożnie, powoli spróbowałem się podnieść. Nie za szybko, tak z rozwagą, żeby nie dopadły mnie zawroty głowy… Wreszcie usiadłem i skrzywiłem się, kiedy gwóźdź w oczodole drgnął i poskrobał o czaszkę.

      No dobra, byłem nagi, przykryty tylko jakimś mocno upaćkanym krwią pledem. Część rurek chowała się pod nim. Względem co najmniej jednej miałem uzasadnione podejrzenia odnośnie do jej funkcji i miejsca, gdzie mogła się kończyć.

      Podniosłem pled, zajrzałem – aha, a jakżeby inaczej. No dobra, trzeba będzie to jakoś z siebie wyjąć, nie?

      Powoli, dwoma palcami, krzywiąc się i sycząc z bólu, wyjąłem z najbardziej prywatnego miejsca każdego mężczyzny ten piekący, bolesny, krępujący i hańbiący kawał plastiku… Wreszcie odwiesiłem cewnik na bok, skuliłem się i załkałem cicho.

      Jedną po drugiej odłączyłem i odczepiłem pozostałe kroplówki, wlewy i elektrody.

      Już za trzecim razem