maltanka, bo to dziewczynka. Długowłosa. Urocza. Wziąłem ją na chwilę na ręce. Widać linieje… Owszem, jest suką, ale zapewniam cię, że nie jest lafiryndą. Zachowywała się bardzo przyzwoicie. Aczkolwiek, oczywiście, pozory mogą mylić.
Bożenę najwyraźniej zamurowało.
– Mogę iść spać? – zapytał grzecznie Winicjusz. – Czy masz jeszcze jakieś odkrycia, które chciałabyś ze mną skonsultować?
Przygotowana na wygłoszenie niekończącej się tyrady i mająca przygotowaną już nawet na podorędziu walizkę, do której mogłaby się zacząć demonstracyjnie pakować w przypadku, gdyby mąż wystarczająco się przed nią nie ukorzył, Bożena nie wiedziała, co ma na to rzec. Jako żywo pojawienia się w ich rozmowie suki, i to jeszcze rasowej, nie przewidziała.
– Jeśli sobie życzysz, to mogę poprosić panią Apolonię, żeby wyrwała swojej psicy kilka włosów – zaproponował Winicjusz, patrząc na nią ironicznie – to pójdziesz sobie do laboratorium i porównasz.
Pod wpływem jego wzroku Bożena nieco oprzytomniała.
– Nie wygłupiaj się – rzekła, przechodząc do kuchni i z lekkim obrzydzeniem wrzucając psie owłosienie do kubła ze śmieciami – i lepiej mi powiedz, czy załatwiłeś wszystko, co chciałeś.
Winicjusz pokręcił głową.
– Co to znaczy? – Bożena popatrzyła na niego z niepokojem. – Jak duże mamy kłopoty?
– To znaczy, że albo szybko coś wykombinuję – rzekł Rogalski, już od progu łazienki – albo będziemy musieli spieniężyć wszystko, co mamy, wydać to na fałszywe dokumenty i czym prędzej stąd nawiewać, gdzie pieprz rośnie. Bardzo mi przykro. A teraz idę pod prysznic. Jakbym nie wyszedł w ciągu dziesięciu minut, to zajrzyj do mnie. Jestem tak zmęczony, że nie wiem, czy pod nim nie zasnę.
Kiedy zamknął za sobą drzwi, a z wnętrza zaczął dobiegać hałas wody lejącej się z prysznica, Bożena sięgnęła po swój telefon i szybko wybrała jeden z numerów.
– Tu Rogalska – powiedziała, kiedy połączenie zostało odebrane. – Chciałam umówić się na spotkanie, tak jak ustaliliśmy… – Przez chwilę słuchała w milczeniu. – Nie, nic nie udało mu się załatwić. Ale… Wydaje mi się, że w zamian za to ja mam coś do zaoferowania i że będziemy mogli się dogadać. To gdzie i kiedy mam się stawić?
* * *
Po trzech dniach pobytu u swojej babci Pola Majewska doszła do wniosku, że rodzice wysłali ją do Morderczego, bo chcieli się jej pozbyć. I to, niestety, na amen. Przecież jak nic umrze tu z nudów, i to na długo, zanim na niebie pojawi się pierwsza wigilijna gwiazdka! Babcia nie miała w domu żadnych zabawek czy gier, nie mówiąc już o komputerze, a jej telewizor odbierał tylko jakieś lamerskie stacje typu TVP. Pola nijak nie rozumiała, jak można nie mieć Netfliksa! W dodatku w babcinej kamienicy mieszkali tylko bardzo starzy ludzie. Niektórzy mogli mieć trzydzieści lat albo – strach pomyśleć – nawet jeszcze więcej. Jedyną rozrywką było wyprowadzanie na spacer babcinej suczki Diany, tyle że z racji panującego na dworze chłodu wiekowa psica załatwiała swoje potrzeby błyskawicznie, po czym wszelkimi możliwymi sposobami dawała do zrozumienia, że śnieg kala jej łapki i nie życzy sobie dłużej po nim chodzić ani nawet na niego patrzeć. Ponieważ babcia zapatrywania na przebywanie na dworze miała zbliżone do swojej pupilki i wychodziła z domu tylko na zakupy do pobliskiego sklepu spożywczego, a nie chciała tracić Poli z zasięgu wzroku, jej wnuczka całe dnie spędzała na kanapie, głównie wpatrując się w swoją komórkę. Plus tego był taki, że nauczyła się prawie wszystkich możliwych gier na Kurniku. Minus, że miała ich już serdecznie dosyć. Podobnie jak telefonu, co zaszokowało i ją samą, tym bardziej że jeszcze miesiąc wcześniej na prośbę nauczycielki: „Napiszcie, bez czego nie wyobrażacie sobie życia i dlaczego”, ku jej oburzeniu naskrobała w zeszycie: „Bez smartfona, bo jest dla mnie całym światem i jest mądrzejszy od mamy”. I tak dobrze, że nie dodała, jak chciała na początku: „i taty”. Akurat tata mógł być odrobinę mądrzejszy od telefonu, ale mama na pewno nie, bo przecież na każde zadane jej pytanie odpowiadała: „A nie możesz tego sprawdzić w komórce?”. Ech… Ciekawe swoją drogą, czym aż tak bardzo podpadła rodzicom, że wysłali ją do tego strasznego miejsca. Przecież opisy w szkole miała całkiem niezłe, zawsze utrzymany wzorowy porządek w pokoju i nawet brzydkie słowa wypowiedziała w ciągu roku głośno tylko kilka razy. I to wcale nie te najgorsze, jakie znała! Widocznie rodzice uznali, że dwoje dzieci to za dużo, zrobili losowanie i padło na to, że na świecie ma zostać tylko jej kilkumiesięczny braciszek, a ona ma skończyć życie w miasteczku, które nawet nazwę miało przygnębiającą i przerażającą.
Patrząc przez okno na wesoło wirujące w powietrzu płatki śniegu, Pola westchnęła ciężko i już miała wrócić do rozgrywania partii wirtualnego makao, kiedy nagle zobaczyła, że z kamienicy wychodzi jakiś chłopak. Na oko – jej rówieśnik! Czyżby więc nie była w tym miejscu jedyną niestarą osobą?! Wolałaby co prawda, żeby mieszkała tu dziewczyna, ale z braku laku może się tymczasowo zakolegować też z chłopakiem. Najlepiej, żeby był trochę straszy. Bo jak ma tyle lat co ona, to na pewno jest jeszcze bardzo głupi, gdyż jak powszechnie wiadomo, chłopacy mądrzeją znacznie wolniej od dziewczyn.
Potencjalny głupek skierował się w lewą stronę, nie odrywając wzroku od trzymanego w ręku telefonu. Pola chciała natychmiast do niego dołączyć, pogadać z nim, zapytać, czy w Morderczym są jakiekolwiek ciekawe miejsca, ale powstrzymała ją trzeźwa myśl, że babcia za nic w świecie nie da jej wyjść. Na szczęście Los tego dnia był po jej stronie. Pola usłyszała, że krzątająca się po kuchni Apolonia zaczyna coś do siebie mówić. Nie było w tym nic dziwnego, bo zdarzało jej się to często i wnuczka zdążyła się już do tego przyzwyczaić. Tym bardziej że czasami babcia mówiła interesujące rzeczy. Na przykład teraz, kiedy wygłaszała komunikat, który można było wykorzystać.
– Tak mi się nie chce iść do sklepu, ale muszę, bo mąka mi wyszła. O, może tu jeszcze mam… A nie, to cukier puder. Kurka wodna… Na wieczór chlebek chciałam nam upiec, coby nie kupować w piekarni. Stara Maździakowa tak dmucha pieczywo, jakby pracowała w hucie i robiła wazony. Człowiek zje kromkę i potem ma brzuch jak balon. Trzeba natychmiast brać rapacholin. Powinna go dodawać od razu do wypieków zamiast tych trzech nasionek, co to je ostatnio znalazłam w jej chlebie słonecznikowym. Oszukaństwo. Wszystko, żeby tylko więcej zarobić. Po ojcu to ma! Jak stary Maździak przywoził jeszcze w PRL-u bimber od chłopa ze wsi, to zanim go zaczął sprzedawać, zawsze dolewał do niego wody, żeby mu więcej wyszło. No, ale raz go pokarało, bo mu żona nie powiedziała, że byli u nich ludzie z Sanepidu i kazali ze studni nic nie brać, bo bakteria tam się zalęgła. No i Maździak, jak to miał w zwyczaju, dolał wody, a potem sprzedał ten bimber komendantowi policji, który następnego dnia z rana miał odebrać medal za zasługi z rąk ministra. Uroczyście. Orkiestrę mu nawet sprowadzili i pół miasteczka skrzyknęli, coby mu bili brawo. No i komendant chlapnął sobie dla kurażu kieliszek bimberku. Zanim jeszcze minister zaczął przemawiać, już mu się rewolucja w kichach zaczęła. A potem minister wyjął ten medal i krzyknął: „Orkiestra tusz!”, a tu nagle kanonada. Minister patrzy na muzyków, oni na niego i wszyscy mają zdziwione miny. A kanonada trwa nadal, jakby Szkopy znów nas bombardowali! I wtedy okazało się, że niepotrzebnie w sumie płacili tym muzykantom, bo komendant po bimbrze Maździaka zastąpiłby spokojnie nawet Wielką Orkiestrę Symfoniczną Polskiego Radia. Ale była potem awantura! Komendant ganiał Maździaka po całym Morderczym z widłami i krzyczał na niego „ty taki owaki”. Myślałby kto, że córka wyciągnie naukę z błędów ojczulka, ale nie… No dobrze, ubiorę się i pójdę…
Z dramatycznej opowieści babci Pola nie zrozumiała nic, głównie dlatego, że nie wiedziała, co to bimber. Postanowiła jednak nie przepuścić okazji, która sama pchała jej się w ręce.
– Ja pójdę! – krzyknęła,