Katarzyna Grochola

Zjadacz czerni 8


Скачать книгу

myślisz o burzy i o piorunach; tak samo: żeby to diabli wzięli – nawet ci nie przejdzie przez myśl stado rogatych i kopytnych istot, które uprzejmie prosisz, żeby skądś wylazły i szybko zabrały to, z czym sobie nie dajesz rady, prawda?

      Wypiłem herbatę w sołectwie, niezła była, popatrzyłem przez okno na Gąskę, ale nie było na co patrzeć. Parę chałup we wsi, wzdłuż drogi. Co tu ludzie robią wieczorami? Tylko telewizja, wypić coś i dzieci płodzić. Z nudów.

      No a potem podjechaliśmy pod jej dom rodzinny tu, w Zagórce. Nie wiem, czego się spodziewałem. Nie umiem ci powiedzieć.

      Na pewno nie takiej Grenlandii. Takiego lodu w jej oczach.

      Pyta mnie:

      – Po co przyjechałeś?

      Odpowiadam:

      – Po ciebie.

      – Ja się nigdzie nie wybieram.

      I stoi.

      – Porozmawiać.

      – Proszę, rozmawiajmy.

      I cisza.

      Drzwi otworzyła, wszedłem. Minęliśmy się w progu jak obcy ludzie. Jakby listonosza wpuszczała albo kuriera.

      Jej ojciec, owszem, przywitał się ze mną, a potem poszedł gdzieś w głąb domu, zniknął, nie chciał przeszkadzać. Nie wiem, co ona mu o mnie nagadała.

      No i milczymy.

      – Chcę, żebyś wróciła.

      Cisza.

      – Chcę, żebyśmy żyli jak dawniej.

      Cisza.

      – Chcę ciebie – mówię w końcu i już żałuję, że to powiedziałem, bo się obnażyłem i teraz miała nade mną przewagę.

      Cisza.

      Nic nie odpowiedziała i już wiedziałem, że to błąd ten przyjazd, to latanie za nią, załatwianie kogoś na swoje miejsce w pracy.

      Nie zapytała, jak przyjechałem, gdzie samochód, czy coś się stało; jakby mnie tam nie było. Nic jej to nie obchodziło.

      – Jeśli nie wrócisz ze mną, to koniec – mówię.

      Cisza.

      Nic, tylko patrzy na mnie, jakby mnie pierwszy raz w życiu widziała, oczy jej się robią trochę większe.

      – Jeśli chcesz rozwodu, to proszę bardzo. Ja się zgadzam – mówię. – Tylko musimy to ustalić.

      Wtedy wstała, poszła w głąb domu, zostawiła mnie samego, nie było jej jakiś czas, siedziałem jak ten dureń. Potem wróciła i pyta, czy zjem z nimi obiad, z ojcem i z nią. Mówię, że zjem, od rana nic nie jadłem.

      No i co?

      Nico.

      Nawet się specjalnie tym nie przejęła.

      Zjedliśmy obiad, jej ojciec się mało odzywał, zupa kalafiorowa, ziemniaki, mizeria, kawałek mięsa, pewno musiała porcję dla nich dwojga na trzy podzielić, a i tak miałem wrażenie, że oprócz mnie nikt głodny nie jest.

      Ojciec trochę poskubał w ziemniakach, wstał, poszedł do swojego pokoju, nie będę przeszkadzał, powiedział, myśmy zostali w kuchni.

      Ona wsadziła naczynia do zlewu, zaczęła myć, a ja myślałem, że mnie szlag trafi.

      To ja jadę dwieście osiemdziesiąt kilometrów, gnam za nią jak jakiś idiota, durnia z siebie robię, samochód rozkraczony gdzieś na jakimś zadupiu, kłopot będę miał ze ściąganiem go do Warszawy, wolne wziąłem, żeby nie czekać do soboty, tylko jechać od razu, a ona nic! Jakby nie widziała, jak się dla niej poniżam! Ale, umówmy się, kiedy kobieta się pakuje i wyjeżdża? Jak ma inny plan na życie!

      – Jak sobie wyobrażasz podział majątku? – pytam.

      Milczy, głowę tylko spuściła.

      – Mnie na niczym nie zależy – mówię, bo czuję, że to ostatnia deska ratunku, by zrozumiała, że przecież nie będę walczył z kobietą, którą kocham! O nic nie będę walczył! Niech weźmie wszystko. Co chce, niech bierze! Może się odezwie, słowo powie jakieś, zdenerwuje się, krzyknie, cokolwiek! Będzie jakiś żywy punkt zaczepienia.

      Ale ona jak głaz, tylko oczy ma załzawione, ale żeby się rozpłakać, to już nie. W końcu mówi:

      – Mnie też.

      – Kredensik bym chciał wziąć, jeśli ci to nie robi różnicy.

      Malutki kredensik mamy w kuchni.

      Kuchnia jest nowoczesna, nie oszczędzaliśmy, fajne szafki, szuflady na rolkach, zmywarka i tak dalej, a ten kredensik stoi w rogu, koło stołu. Jechaliśmy kiedyś na Mazury i już nie pamiętam, w jakiej miejscowości, tak samo psy dupami, za przeproszeniem, szczekają jak tu… Przy drodze napis „Meble stare” i Daria krzyczy: błagam, zatrzymajmy się! Zawróciłem, bo wiem, że co jak co, ale w starociach to ona dłubać potrafi, wypatrzy coś śmiesznego, niedrogiego, łapki na szklanki kupiła, my głównie kubki mamy w domu, kto to pije w szklankach teraz, ale ona takie koszyczki gdzieś wypatrzyła, kupiła dziewięć różnych. Po co, pytam, a ona w to świeczuszki powkładała, w jeden wsadziła kieliszek z pąkiem róży, pięknie na stole wyglądają… Od razu inaczej się w domu robi. Ciepło jakoś, przytulnie. A tam, w środku tej wsi, stodoła, w stodole wszystko! I ciągnik stary, i pudło pianina, i dywaniki śmierdzące, i sztućce zdekompletowane, i meble bez nóg, i fotele bez obić, badziewia więcej niż w telewizji, świeczniczki metalowe, pordzewiałe, i ten kredensik.

      Jak ona się zachwyciła, to aż miło było patrzeć. Oczy błyszczące i to błagalne spojrzenie, że ona kocha ten mebel, że on chce być jej, przed chwilą to wyszeptał, że już tu nie może dłużej, że umrze z tęsknoty za nami, i ona zaklina mnie na wszystko, już nigdy o nic nie poprosi, nie będzie łazić na targ staroci przez pół roku, ale żebym się zgodził.

      Mebel ohydny, farbą białą maźnięty pół wieku temu, drzwiczki do naprawy, szuflady się nie chcą otworzyć. Rozpacz. A ona odejść nie chce, więc już wiem, że to ja z facetem muszę załatwiać, bo przecież jak ją taką zobaczy, to cenę z księżyca rzuci. Mówię surowo: zostań tu i się nie wtrącaj, bo ona tak rozogniona, że jak ja bym to gówno sprzedawał i taką klientkę zobaczył, sam bym powiedział lekko tysiąc albo i dwa.

      A ona ręce złożyła i tak na mnie patrzy, że mówię ci, od samego spojrzenia mi się gorąco zrobiło.

      Facet nawet się nie targował, za dwie stówy oddał, ale weź to, człowieku, i teraz przewieź. I gdzie. Musi iść do renowacji jakiejś, skórka za wyprawkę, wiadomo, że trzeba będzie sporo wpakować, żeby jakiegoś robactwa do domu nie sprowadzić. W Szczytnie załatwiliśmy transport, to gdzieś w okolicach Szczytna było, Daria wydzwaniała po wszystkich znajomych, czy jakiegoś zaprzyjaźnionego stolarza mają, żeby od razu toto do stolarza pojechało, bo jak dom zapluskwimy albo wprowadzimy spuszczela, to się potem człowiek ze szczęścia nie pozbiera. Ale ktoś tam oddzwonił – mieli. Za następne cztery stówy kredensik pojechał do stolarza.

      A my w leśniczówce ze dwa tygodnie siedzieliśmy, to był fajny czas… Nawet zasięgu nie było… Jak zasięgu nie ma, to człowiek naprawdę wypoczywa, jest sam ze sobą – no i z tym drugim człowiekiem. Inaczej się świat widzi, jak nie jesteś atakowany przez nikogo… W sensie że sam siebie nie atakujesz, nie sprawdzasz, co na świecie słychać, nie śledzisz wiadomości, nie odbierasz telefonów.

      Nawet ona inaczej wyglądała… Łaziliśmy po lesie, zbieraliśmy jagody, grzybów nie było, pływaliśmy w jeziorze, ziemniaki z kwaśnym mlekiem jedliśmy na obiad – a mleko takie, że można było nożem kroić. Wszystko miało inny smak, kochaliśmy się codziennie, samo nam tak wychodziło… Nie mogłem się na nią napatrzeć, jakaś taka… prawdziwsza była, dostępniejsza. Śmiała się częściej niż w domu.