Zbigniew Zborowski

Spotkajmy się, zanim przyjdzie zima


Скачать книгу

mu lejce. – Z szacunkiem! Państwowe!

      Chłop kiwnął kosmatym łbem, ale na dwór właśnie skoczyła służąca.

      – Ma pan list?

      – Oczywiście!

      – A to się panna ucieszy!

      Poprowadziła go do małych drzwi, za którymi zaraz zaczynały się wąskie schody. Szli w kompletnych ciemnościach, nawet bez świecy. W górę, potem jakimś korytarzykiem na wprost, następnie parę stopni w dół. Omal się nie zabił na tych nierównościach, zwłaszcza że zaczął rozbierać go panujący w pomieszczeniu upał. Z pięćdziesiąt stopni różnicy między dworem a wnętrzem! Stary Sergiusz nie oszczędzał na drewnie!

      Wreszcie Elizawietka nacisnęła sekretną klamkę i ukazało się przejście do oświetlonego buduaru. W pomieszczeniu ze ścianami obitymi materią, wśród kryształowych kandelabrów i srebrnej zastawy, zasiadała na szezlongu panna Anastazja Romanow-Michajłowiewna.

      Bladź! Rzeczywiście była brzydka jak listopadowa noc!

      – Dziękuję mu, że naraził się na trud osobistego doręczenia listu – powiedziała wystudiowanie chłodnym, ale zaskakująco przyjemnym głosem.

      De Ville ukłonił się lekko, zupełnie niezrażony użyciem trzeciej osoby. Śmiałym spojrzeniem zlustrował Anastazję. Wysoka, chuda, wręcz patykowata. Niemal zupełnie pozbawiona kobiecych krągłości. Ładne w niej były jedynie długie i mocne czarne włosy. Tyle że miała ich za wiele i nie zawsze tam, gdzie wypada. Stanisław z niesmakiem dostrzegł nad jej górną wargą i na przedramionach wyraźny ciemny meszek.

      – Twoja uroda, pani, jest dla mnie wystarczającą rekompensatą za zajeżdżenie dwóch koni i wystawienie się na ten zabójczy mróz – wyrecytował bez zająknięcia.

      A ona, zamiast się obruszyć za ten poufały ton, zmierzyła go roziskrzonym wzrokiem. Do licha! Grubiańska i niestosowna plotka wypuszczona przez byłego narzeczonego mogła mieć w sobie ziarno prawdy!

      – Niech zaczeka tutaj. – Na jej wąskich ustach zagościł cień uśmiechu. – Szkoda czasu. Przeczytam od razu na swoich pokojach, a potem napiszę odpowiedź. A on – spiczastym podbródkiem wskazała de Ville’a – wyśle do Petersburga niezwłocznie.

      Zniknęła, a Stanisław odszukał sofkę i wygodnie się na niej rozsiadł. Był dobrej myśli, choć to dopiero początek. Siedział tak, samotny, przez godzinę, nawet bez szklanki herbaty. A gdy już powieki zaczęły mu opadać, drzwi naprzeciwko otworzyły się z hukiem, jakby z drugiej strony zaszarżował w nie andaluzyjski byk. Do buduaru wpadła jednak tylko Anastazja Romanow-Michajłowiewna. Oczy miała czerwone, włosy w nieładzie, usta zaciśnięte w siną kreskę. Zamaszystym gestem wręczyła mu zalakowany przez siebie list.

      – Masz! Wyślij mu to! Podłemu zdrajcy!

      Chciała się obrócić i wyjść, ale Stanisław chwycił ją za rękę. Była to rzecz tak niesłychana, że panna hrabianka na chwilę skamieniała z wrażenia.

      – Czy coś się stało złego? – Jego głos wręcz ociekał trwogą. – Czy ktoś pannę skrzywdził? Bo jeśli tak… wyzwę na pojedynek! Usiekę drania! Nie puszczę zniewagi płazem!

      Na dźwięk tych słów kostyczna twarz Anastazji zmiękła. Zadrżał podbródek, na rzęsach zadygotały łzy. Zapomniała chwilowo, z jak nisko urodzonym rozmawia. W końcu, poza poczciwą Elizawietką, w obsługiwanym przez blisko setkę służących pałacu nie miała nikogo, komu mogłaby się zwierzyć.

      – Rzucił mnie, drań! – wybuchła.

      – Nie wierzę! Zwariował! Kompletnie zgłupiał! Nie porzuca się tak pięknej kobiety! To jakby wyrzec się własnej religii! Jakby zniszczyć posąg Wenus z Milo lub Afrodyty wynurzającej się z morza!

      Michajłowiewna wybuchła płaczem, a on ujął jej obie dłonie i złożył na nich pocałunki. Bynajmniej nie pełne oddania i hołdu, ale ledwie skrywanej erotyki.

      – Kim pan jesteś? – sapnęła, łowiąc powietrze niczym okrążony przez nagonkę lis. – Poetą? Tak pięknie pan mówisz…

      – Niestety, muzy poskąpiły talentu – westchnął. – Zwyczajny ze mnie hrabia de Ville z Szampanii.

      – Hrabia? Francuski? Tutaj? Ale jakim cudem?

      – To długa historia, mademoiselle. – Uśmiechnął się smutno. A następnie przytoczył wielokrotnie już sprawdzoną historyjkę: – Najpierw utknąłem w Królestwie Kongresowym. Zakochałem się w pewnej szlachciance, po prostu. Ale to nie była dobra kobieta… Wykorzystała moją naiwność. Straciłem majątek, wpadłem w tarapaty. I oto jestem tutaj! Kierowanie pocztą to moja pokuta za grzech miłości.

      Chciał dodać coś jeszcze, lecz Anastazja z głębokim westchnieniem osunęła mu się w ramiona. Bezbłędnie odnalazł drogę do jej ust i wpił się w nie jak beduin w wygrzebane spod pustynnego piasku źródełko.

      „Stary Sergiusz się wścieknie” – pomyślał nie bez mściwej satysfakcji, zjeżdżając równocześnie ręką w dół i przedzierając się palcami przez warstwy jedwabiu oraz krynolin ku miejscu, które zamierzał dziś bezwstydnie odsłonić, wziąć w posiadanie i… którego nie zamierzał puścić aż do dnia ślubu.

      Zakład karny przy ulicy Rakowieckiej, Warszawa

      Teraz

      Nigdy w życiu tak się nie bała, jak w dniu, kiedy wywołali ją z celi przejściowej, wręczyli mandżur – koc, ręcznik, plastikową zastawę i sztućce oraz papier toaletowy – i powiedli więziennym korytarzem. Słysząc zgrzyt kluczy w kolejnych mijanych kratach, a potem trzask zamykających się za nią zamków, Monika czuła się, jakby spadała niżej i niżej w głąb studni bez dna. Ale to jeszcze nic. Najbardziej przerażało ją wejście do celi. Tyle się nasłuchała w przejściówce o wymyślnych upokorzeniach, którym doświadczone więźniarki poddają te młode stażem i nieopierzone: jedzenie na kiblu, spanie pod pryczą, picie detergentów, striptiz na zawołanie…

      – Stój! – rozkazał klawisz, po czym polecił jej stanąć obok drzwi jednej z cel twarzą do ściany.

      Zajrzał do środka przez judasz i uśmiechnął się pod januszowym wąsem.

      – Już tam na ciebie czekają!

      Poczuła ciarki na plecach.

      Zgrzyt, zgrzyt – i ciężkie drzwi otworzyły się.

      – Wejść!

      Monika przeszła przez próg na miękkich nogach. Sekundę później drzwi zatrzasnęły się niemal na jej tyłku. Otoczył ją kwaśno-duszący zapach starego potu, uryny i chemicznego odświeżacza powietrza, który przegrywał walkę z marihuanowym dymem. Przed sobą widziała dwie piętrowe prycze, a za nimi okno z widokiem na kawałek nieba. W wąskim przejściu pomiędzy nimi, na taboretach przy stoliku, siedziały dwie kobiety i patrzyły na nią z nieukrywaną wrogością.

      Jedna była wielka jak ciężarowiec, ze świńskim zadartym nosem i małymi oczkami przypominającymi dziury po gwoździach. Miała krótkie ciemne włosy, lekko skręcające się na końcach. Obwód jej przedramion mógłby śmiało konkurować z udami Moniki.

      Druga była drobniejsza, choć niemal równie wysoka. Znacznie starsza od pierwszej, ale ze śladami dawnej urody na mocno steranym życiem obliczu. Usta wciąż nosiły ślad pocałunków igły z botoksem, rzęsy nadal jeszcze były sztucznie zagęszczone, a ściągnięte ku uszom policzki mogłyby stanowić żywą reklamę liftingu. Włosy w kolorze platynowego blondu imponowały czarnymi odrostami. Oczy niebieskie, przechodzące w turkus – byłyby piękne, gdyby nie tak zimne.

      – I co się tak gapi! – warknęła