Sławomir Leśniewski

Sobieski. Lew, który zapłakał


Скачать книгу

kto przeczytał Potop, dobrze pamięta dwa słowa, jakie nazajutrz po owym starciu, stoczonym 18 lutego 1656 roku, zagościły na ustach żołnierzy Karola Gustawa: „Czarniecki zniesion”. Uciekinierów z rozbitych oddziałów regimentarza – posłużmy się znów słowami Sienkiewicza – „długo ścigały chorągwie Zbrożka i Kalińskiego, przy Szwedach jeszcze zostające”. Podobno ich podkomendni jedynie płazowali szablami rodaków, wołając do nich: „Uciekajcie, zdrajcy królewscy”. Ciekawe, co wówczas robił Sobieski, który u ich boku miał jeszcze trwać przez kilka następnych tygodni? Cieszył się szczerze z rozproszenia Czarnieckiego, co w pierwszym momencie wyglądało na znaczny sukces, czy może podówczas już tylko płazował, szykując się jednocześnie do zmiany frontu? Jeśli tak, to przemiana trwała nadto długo i wskazane przez Zbigniewa Wójcika opamiętanie było chyba bardziej wymuszone przebiegiem wydarzeń, niż stanowiło przejaw świadomego, dogłębnie przemyślanego wyboru w poczuciu popełnionego wcześniej przeniewierstwa.

      Ostatecznie jednak Jan Sobieski, niosąc w sercu i na plecach ciężki balast wstydu, opuścił szeregi Szwedów bądź też Niemców, gdyż tak najczęściej zwała ich ludność, i niemal od następnego dnia z animuszem zaczął zwalczać niedawnych towarzyszy broni. Brr, już po raz drugi sięgam po tę frazeologiczną zbitkę, na odległość pachnącą fałszem. Czynił to z zacietrzewieniem i oddaniem właściwym wszystkim synom marnotrawnym wracającym na łono wyrozumiałego ojca, a w tym wypadku miłościwego króla, który nie mógł nie wybaczyć zdrady, nawet gdyby bardzo chciał. Zbyt wielu było tych, co zdradzili, a później powrócili, w siodle i z szablą w dłoni prostując swe powikłane życiowe wybory. Zbyt wielu niezbędnych w dalszej wojnie, by ich surowo karać. Nie doświadczyli tego ani ludzie pokroju Sienkiewiczowskiego Kmicica, ani nawet tak cyniczni i niebezpieczni zdrajcy jak Bogusław Radziwiłł i Hieronim Radziejowski, którzy po zakończeniu wojny zyskali przebaczenie króla. Jakże znajomo w polskiej historii pobrzmiewa ów schemat zachowania się i związanych z nim konsekwencji. Zresztą byli odstępcy to często najgorliwsi wykonawcy woli swoich nowych-starych panów i na tym właśnie – choć to trudne do przyjęcia przez ludzi uczciwych – polega ich największa atrakcyjność.

      Niewykluczone, że Sobieski swój powrót pod skrzydła prawowitego króla okupił jakąś nieprzyjemną sceną na podobieństwo tej, którą zafundował Kmicic Kuklinowskiemu, wyzywając go od sprzedawczyków i plując mu w twarz. Przekazy o tym milczą, ale wśród niezłomnych obrońców Jana Kazimierza zapewne znalazłaby się garść żołnierzy i szlachty, którzy nie odmówiliby sobie takiego właśnie potraktowania starosty jaworowskiego i krasnostawskiego (po bracie). Wiemy natomiast, w jaki sposób tę zmianę frontu przyjął Karol Gustaw. Na jego rozkaz parę tygodni później portrety Sobieskiego i innych polskich dowódców, którzy zdradzili szwedzkiego monarchę, zawisły na szubienicach, przybito do nich również tabliczki z ich nazwiskami. W epoce, w której honor bywał jeszcze w cenie, tak spektakularna jego utrata musiała zaboleć. Chyba że Sobieski już od pierwszego dnia po podniesieniu w górę dwóch palców i złożeniu hańbiącej przysięgi nauczył się żyć ze świadomością tego faktu.

      Do obozu rodaków Jan Sobieski przeszedł wraz z Dymitrem Wiśniowieckim w okolicy Łańcuta, co pozwoliło Czarnieckiemu i Lubomirskiemu wzmocnić pościg za uchodzącymi w kierunku Sandomierza Szwedami. Trzydziestego marca pod miasteczkiem Nisko obaj skruszeni magnaci – jak wspomina Stanisław Oświęcim w Diariuszu – „in compensam szwedyzowania [tj. odpokutowując współpracę ze Szwedami – S.L.] naparli się i wcale szczęśliwie cały dzień nacierali na króla szwedzkiego aż w sam tabor, z wielką nieprzyjaciela szkodą, i tak go coraz używając, aż pod sam Sandomierz przyprowadzili”. Kronikarz nie byłby sobą, gdyby trochę nie podkoloryzował. Nieprzyjaciel poniósł znaczne straty, ale i Polacy się ich nie ustrzegli. Karol Gustaw osobiście kierował walką, a że znał się na rzeczy, pomimo chwilowego zaskoczenia zdołał utrzymać szyk, wziąć do niewoli kilka polskich chorągwi i rozbić oddziały czających się w lesie chłopów. Wkrótce padł Sandomierz i król szwedzki z niedużą armią, osłabioną dodatkowo kolejnymi dezercjami, m.in. Jana Sapiehy, został szczelnie otoczony w widłach Wisły i Sanu. Przez chwilę się wydawało, że miejsce to okaże się dlań śmiertelną pułapką. Uratowały go w równej mierze szczęście, własny geniusz i błędy po stronie przeciwnika. Czarniecki i Lubomirski opuścili obóz na wieść o nadciągających posiłkach dla Szwedów, prowadzonych przez margrabiego badeńskiego Fryderyka, a pod ich nieobecność wojewoda witebski Paweł Sapieha na czele Litwinów nie zdołał zatrzymać przeciwnika w matni. Obiektywnie miał zbyt mało sił i niemal w ogóle nie dysponował piechotą, która była niezbędna do realizacji postawionego przed nim zadania.

      Sobieski uczestniczył w słynnym rajdzie idących komunikiem obu polskich wodzów i walczył zarówno pod Kozienicami, jak i w słynnej bitwie pod Warką, tak pięknie, choć z delikatnym nagięciem faktów, opisanej przez Sienkiewicza. Wbrew legendzie o sukces nie było trudno – osiem i pół tysiąca polskiej jazdy walczyło z trzykrotnie słabszym liczebnie wrogiem i raczej pokłony należy bić przed kunsztem logistycznym regimentarza i marszałka, którzy w kilka dni w warunkach wiosennych roztopów pochłonęli przestrzeń dzielącą Sandomierz od Kozienic i swoim nagłym pojawieniem się zupełnie zaskoczyli margrabiego, niż silić się na pochwały związane z rozegraniem samej bitwy. Inna rzecz, że Fryderyk, powiadomiony przez króla o ciągnących na niego Polakach, fatalnie skalkulował czas i zbyt długo zwlekał z odwrotem, pragnąc połączyć się z załogami Janowca i Radomia. Szwedzi zerwali most na Pilicy, ale Polacy sforsowali rzekę wpław – tradycja pozostawiła obraz Czarnieckiego rzucającego się w jej nurt z okrzykiem: „Za mną, bracia…” – i uderzyli na cofającego się wroga. W pierwszym momencie to on miał przewagę, lecz walczący na czele husarii Lubomirski nie dał się zepchnąć z powrotem do rzeki, a po przeprawieniu się przez nią kolejnych oddziałów wynik bitwy był przesądzony. Armia Fryderyka poszła w rozsypkę, jedynie niedobitki schroniły się w Czersku lub dotarły do Warszawy, siejąc w niej panikę. Zwycięstwo wywołało euforię, sławny kronikarz Jan Chryzostom Pasek dostrzegł w nim zapowiedź rychłej zmiany losów wojny, ale jego wymiar był raczej natury propagandowej niż militarnej, nie zmienił bowiem w odczuwalny sposób rozkładu sił.

      Podczas narady wojennej, która stała się areną gorszących scen pomiędzy Lubomirskim i Czarnieckim na tle sposobu prowadzenia dalszych działań, ostatecznie postanowiono przyjąć plan tego drugiego i przenieść je na teren Wielkopolski. Tym samym odrzucona została koncepcja marszałka połączenia się z Sapiehą i wydania Karolowi Gustawowi decydującej bitwy w rejonie Warszawy. Lubomirski pokazał, że w imię większej sprawy potrafi zrezygnować z własnych ambicji. Wydaje się, że z taktycznego punktu widzenia jego plan miał mniejsze szanse na udaną realizację, gdyż Szwedzi wciąż dysponowali znaczną przewagą w piechocie i artylerii, co mogło przesądzić o wyniku batalii, tymczasem posiadając liczną konnicę, można było z powodzeniem kontynuować wojnę szarpaną, z tak dużymi sukcesami stosowaną już od kilku miesięcy przez Czarnieckiego. Sobieski znalazł się pod komendą Lubomirskiego. Początek wyprawy przyniósł kilka porażek. Nie zdołano zdobyć ani Łowicza, ani silnie umocnionego i bronionego przez liczną załogę Torunia. Tutaj 19 kwietnia wykazał się Sobieski, który wraz z Wiśniowieckim przeprowadził szaleńczą szarżę na szaniec przedmostowy. Według sekretarza marszałka, imć Bartosza Piestrzeckiego, obaj „tak poszli na strzelbę i działa, że aż ze szańcu wyparowani Szwedzi na most sromotnie do miasta uciekali”. Jednak pułk starosty jaworowskiego – jak podkreśla Korzon – był do ataku „tylko gwoli animuszu rycerskiego posłany”. Nie liczono na wiele więcej, ostatecznie za pomocą konnicy trudno zdobywać dobrze opatrzone, ziejące ogniem mury obronne.

      I tak właśnie z grubsza miała wyglądać cała kampania. Dzięki rycerskiemu animuszowi, wspartemu wydatnie pomocą mieszczan, udało się Polakom zdobyć Bydgoszcz i Nakło, ale już w bitwie pod Kłeckiem na początku maja na nic się zdała niemal trzykrotna przewaga nad wojskami księcia Adolfa Jana. Królewski brat okazał się doskonałym taktykiem i dzięki współdziałaniu poszczególnych jednostek oraz wielkiej sile ognia z łatwością rozproszył nieprzyjaciela, dając