Luis Sepulveda

Koniec historii


Скачать книгу

się w duchu, bym nie trafił na rozmownego taksówkarza, nie miałem jednak szczęścia. Zaledwie ruszył, zaczął pyskować na panią prezydent Bachelet, obwiniając ją nawet o lutowe upały.

      – Całe szczęście, że odchodzi. Wie pan, dlaczego ją wybrali? – zapytał, odwracając do mnie głowę.

      – Przypuszczam, że pan mi to powie tak czy inaczej.

      – Bo jest babą, komunistką, i naturalnie córką Bacheleta. Ale teraz przyjdzie prezydent jak trzeba, taki, co będzie umiał zarządzać krajem, jest bogaty i umie robić interesy, taki gość jak ja, przedsiębiorca.

      Są tacy faceci, którzy głośno się domagają, by im wpakować lufę do gęby i zaproponować prosty wybór między kulą a zamilknięciem, ale ja dopiero przyjechałem i nie miałem ze sobą żadnego gnata. Samochód był koreański, podróba auta z górnej półki z nieuniknionym aromatyzatorem w kształcie sosenki zwisającym z lusterka wstecznego.

      – Pan wie, kim był ojciec pani prezydent? – zaatakował taksówkarz.

      – Sądzę, że pan mi to powie, chociaż wcale o to nie pytam.

      – Kolejnym komunistą – zawyrokował, obrzucając nienawistnym spojrzeniem gazetę leżącą na siedzeniu pasażera. Na okładce pani prezydent, która niebawem miała ustąpić z urzędu, ubrana była na biało, z trójkolorową szarfą przepasującą pierś. Uśmiechała się, jakby przepraszając za ten kraj niezrównanych kretynów.

      Jedyna skuteczna pedagogika zalecała wpakować temu facetowi lufę do paszczy i przypomnieć mu, że Alberto Bachelet był generałem sił powietrznych lojalnym wobec Salvadora Allende; zapłacił za tę lojalność najwyższą cenę, pobity, obrzucony obelgami, torturowany i w końcu zamordowany przez własnych towarzyszy broni.

      – Przyjeżdża pan do Santiago w interesach? – zapytał.

      – Nie. Jestem chirurgiem. Specjalistą od lobotomii.

      – A co to takiego? Przepraszam za ignorancję.

      – Otwieram bańkę każdemu gamoniowi, który mi się nawinie pod rękę, i wyjmuję całe to gówno, które nie pozwala mu myśleć. Proszę mi podać gazetę.

      Najwyraźniej pojął subtelną aluzję, bo zamknął wreszcie dziób. Taksówka sunęła po nieznanej mi autostradzie. Wzdłuż rzeki Mapocho wznosiły się stare dzielnice robotnicze, udręczone bezlitosnym lutowym słońcem, a pod płaszczem szarawego smogu rysowały się sylwetki najwyższych budynków w mieście.

      Spoglądając na fotografie w gazecie, przypomniałem sobie innego szlachetnego i prawego człowieka, Luisa Lorcę, który pewnego dnia 1971 roku wskazał mi niewysoką blondynkę w mundurku licealistki na czele marszu Młodzieżówki Socjalistycznej.

      – To córka generała Bacheleta; niech dwaj towarzysze z komórki bezpieczeństwa będą jej cieniami, trzeba nad nią czuwać – powiedział wtedy Luis Lorca. Miał rację. Ugrupowania paramilitarne skrajnej prawicy były wówczas dosyć agresywne, a my – no cóż, do cholery – oddawaliśmy cios za cios.

      W hotelu otrzymałem kartę magnetyczną do drzwi mojego pokoju. Gdy tylko się tam dostałem, przejrzałem szuflady, otworzyłem drzwi, spojrzałem przez okno na ulicę w poszukiwaniu czegoś niewytłumaczalnego, powodowany jedynie siłą przyzwyczajenia. Jestem człowiekiem z drugiej połowy XX wieku, z tych, co to niewiele śpią i nawet jeśli nie przeczytali Lobsanga Rampy, mają na karku trzecie oko. Następnie przestudiowałem mapę, którą otrzymałem w recepcji, utrwaliłem w pamięci możliwe drogi ucieczki, a ponieważ miałem do dyspozycji jeszcze kilka godzin do umówionego spotkania, wyciągnąłem się na łóżku.

      Moje mięśnie nie odczuwały bynajmniej zmęczenia z powodu wczesnej pobudki i upału; były napięte, w pogotowiu, tak jak w tych dawnych czasach, gdy całe to miasto było pułapką. Aby odpędzić demony złych wspomnień, zamknąłem oczy i zrobiłem przegląd wszystkiego, co wydarzyło się w ostatnich dniach.

      Dzwonek telefonu, który wyrwał mnie ze spokoju panującego w Puerto Carmen, na południowym krańcu wyspy Chiloé, dotarł do mnie wraz z niemożliwym do pomylenia echem gróźb. Nie mam telefonu komórkowego ani komputera podłączonego do internetu, niczego, co mogłoby być wiodącym do mnie tropem, lecz nikt już nie uchroni się przed okiem Big Brothera, śledzącym nas z kosmosu. Wystarczy usiąść przed ekranem, wklepać Google Earth i ruch kursora po kontynencie, kraju, regionie, mieście, dzielnicy prowadzi nas ku najintymniejszym szczegółom dotyczącym poszukiwanego osobnika. Przypuszczam, że tak właśnie zrobił Kramer, aby się ze mną spotkać.

      Uważałem, że jestem bezpieczny w Puerto Carmen, zajmując się jedynie rąbaniem drewna z pomocą Małego; miało to zapewnić nam ciepło podczas długiej podbiegunowej nocy. Marzyłem jedynie o tym, by patrzeć godzinami na morze, z Veronicą przytuloną do mojego ramienia, czując, jak jej spojrzenie wędruje od brzegu ku pierwszym falom, stamtąd ku wyspom Caillín i Laitec, aż obejmie rozmyty brzeg kontynentalnej Patagonii. W tym punkcie jej oczy zawsze szukają ośnieżonego szczytu wulkanu Corcovado i zastygają w bezruchu, odporne na moje obietnice, że przepłyniemy pewnego dnia kanał, dotrzemy do cieśniny Corcovado i zobaczymy błękitne wieloryby pląsające parami w jej wodach.

      Mały i ja korzystaliśmy z pięknej lutowej pogody, długich dni; rąbaliśmy drewno lub reperowaliśmy sprzęt rybacki, podczas gdy Verónica opalała się. W pewnej chwili moje dwa owczarki niemieckie, Zarko i Laika, usłyszały hałas nadjeżdżającego samochodu. Nastroszyły grzbiety, zawarczały i usiadły obok Veroniki w postawie obronnej. Po paru minutach ujrzeliśmy land rovera zbliżającego się ku nam nadbrzeżną drogą.

      Istnieją społeczności zahartowane w utrzymywaniu ustawicznej czujności, które funkcjonują bez słów, i taka właśnie jest społeczność, jaką tworzyliśmy Verónica, Mały i ja. W chwili, kiedy samochód się zatrzymał, Mały zaprowadził Veronicę do domu i wrócił na szosę. Wręczył mi makarowa 9 mm już z nabojem w komorze i oddalił się ku drewutni, przyklejony do swej „pieszczotki”, strzelby Remington 870 z amunicją w stalowych łuskach.

      Z land rovera wysiadł młody człowiek, który w charakterze powitania wskazał psy.

      – Są groźne?

      – Zależy.

      Wziął moją odpowiedź za zaproszenie, by podejść bliżej, i zrobił to powoli. Kiedy zbliżał się do nas, odpiął zamek błyskawiczny swej kurtki i rozłożył ręce, by pokazać, że nie jest uzbrojony.

      – Juan Belmonte? – spytał, nie spuszczając wzroku z psów szczerzących nadal kły.

      – Zależy – odpowiedziałem, uspokajając psy.

      – Był taki znany toreador, który tak się nazywał.

      – O, czytelnik Hemingwaya. Czego więcej powinienem się o panu dowiedzieć?

      Mężczyzna zatrzymał się naprzeciwko mnie i odwrócił głowę, patrząc na Małego, który mierzył do niego z remingtona.

      – A pan to z pewnością Valdivia – oznajmił.

      – De Valdivia. Pedro de Valdivia – sprostował Mały, przekonany od zawsze, że „de” poprzedzające nazwisko przydaje mu szlachectwa, podobnie jak „von” u Prusaków.

      – Uprzedzono mnie, że nie zostanę powitany fanfarami – podsumował i wyjął coś z wewnętrznej kieszeni kurtki. Był to telefon satelitarny najnowszej generacji. Rozłożył krótką antenę, zaznaczył numer, odczekał chwilę i wręczył mi aparat. Wtedy to, po ponad dwudziestu latach starań, by go zapomnieć, ponownie usłyszałem głos Kramera.

      – Belmonte, mój stary druhu o nazwisku toreadora[1]. Mój posłaniec wręczy ci kopertę z pieniędzmi i bilet lotniczy do Santiago. Nie. Nie musisz za nic dziękować. Nie możesz także wymigiwać się od przyjęcia zaproszenia na spotkanie, biorąc pod uwagę przede wszystkim moje wysiłki, by wykazać policji chilijskiej, że nie miałeś