Justyna Bednarek

Dom numer pięć


Скачать книгу

wtedy stało się coś przedziwnego. Zwykle gdy wchodzimy z zewnątrz do środka – ogarnia nas półmrok. A gdy wychodzimy z domu na zewnątrz – oślepia nas światło. Miałem mgliste wspomnienie takiego porządku rzeczy z czasów, gdy jeszcze widziałem lepiej. Tym razem jednak było na odwrót. Gdy otworzyłem drzwi, otoczyło mnie światło tak jasne, że gdybym nie był prawie ślepy, oślepłbym całkowicie. Rozpędzony Eryk wpadł na mnie z takim impetem, że obaj przewróciliśmy się za progiem. Próbowałem wydostać się spod niego, ale był o wiele cięższy ode mnie. Ja, prawdę mówiąc, jestem chucherkiem. Kiedy mi się to wreszcie udało i stanąłem, usłyszałem za sobą najpierw trzask drzwi, a potem zirytowany głos:

      – No pięknie! Wypuściliście gołębia!

      Odwróciłem się. Na krześle pod ścianą siedział starszy zarośnięty mężczyzna i kurzył fajkę.

      – Wypuściliście mojego gołębia – powtórzył, a z ust buchnęła mu chmura dymu. – Bóg raczy wiedzieć, jak długo będę go teraz szukać.

      A potem podniósł się i zrobił krok w moją stronę.

      – Mówcie do mnie Kapitan – powiedział.

      Stałem jak skamieniały i nie mogłem wykrztusić słowa. Nie chodziło o to, co usłyszeliśmy od tego dziwacznego staruszka. Tylko o to, że ja go widziałem! Dokładnie! Mogłem odrysować każdy włosek w jego brodzie i każdą zmarszczkę. Dostrzegałem łaty na starej marynarce oraz to, że ma urwany jeden guzik przy mankiecie. Widziałem słoje w deskach podłogi i drewniane zielone obramowania okien. Dywan, który był tak wytarty, że prawie łysy. Niewielki piec kaflowy, na którym gotowała się kasza. Opleciony pajęczyną żyrandol, ozdobiony motywem ważek, no i sporą klatkę stojącą w rogu pokoju. Miała uchylone drzwiczki i była w tej chwili pusta.

      – Nie mam pojęcia, jak wyślemy meldunki – biadolił Kapitan. – A nie zdajecie sobie sprawy z tego, jakie nieszczęście może się wydarzyć, jeśli one nie dotrą do naszych żołnierzy! Mogą wpaść w pułapkę wroga, a wtedy… – nie dokończył, tylko przejechał palcem po szyi.

      Już chciałem pytać, o jakiego wroga chodzi, co to za meldunki – ale wtedy usłyszałem jęk Eryka. Z tego wszystkiego na moment zapomniałem, że przecież on też tu jest. Odwróciłem się do niego. Siedział na podłodze i robił wrażenie kompletnie zagubionego. Mogłem policzyć wszystkie piegi na jego kartoflowatym nosie. Widziałem nawet to, że w jednej dziurce ma gila. Jak to możliwe, że wydawał mi się teraz o wiele mniejszy? Ale to nie była jedyna dziwna rzecz. Powoli zaczynałem się orientować, że coś jeszcze jest nie w porządku. Bo Eryk, zwinny i szybki, wstał z podłogi bardzo niezdarnie. Zrobił krok i wyciągnął przed siebie ręce, zupełnie jakby… jakby…

      – Ja nic nie widzę – jęknął. – Kompletnie oślepłem! Co tu się dzieje? Co ty mi, Kobra, zrobiłeś?!

      A potem zaczął płakać. Już wcale nie przypominał tego odważnego Eryka, szefa wszystkich szefów, kapitana najlepszej drużyny i najsilniejszego chłopaka w klasie. Był smutnym biedakiem, któremu ktoś zrobił krzywdę. Doskonale umiałem sobie wyobrazić, co czuje, jednak wcale nie było mi go żal. No nareszcie. Teraz wie, jak to jest!

      Kapitan raz po raz wypuszczał z ust kłęby dymu i przyglądał się nam bez większego zainteresowania, zupełnie jakbyśmy wpadali do niego co wtorek.

      – Proszę pana… Kapitanie! Co tu się dzieje? Dlaczego on nic nie widzi? – zapytałem. – Przecież to ja mam chore oczy!

      Staruszek znowu buchnął dymem i mruknął.

      – Na wojnie jak to na wojnie. Raz jednego trafi, raz innego, wszystkim rządzi potężny władca – przypadek.

      – Co pan mówi?! Jaka wojna, jaki przypadek? Nie ma żadnej wojny! – zdenerwowałem się.

      – Wojna trwa od zawsze i nigdy się nie kończy – powiedział staruszek. – Dlatego trzeba przekazać meldunek żołnierzom. A skoro ptak uciekł – a nie będę przypominał, czyja to wina – to musimy znaleźć inny sposób, żeby im go dostarczyć.

      To „musimy” powiedział z naciskiem i spojrzał na mnie tak, jakby liczył, że powiem mu, jak to zrobić. Musiałem mieć smętną minę, bo uśmiechnął się, wypuścił kolejny obłoczek dymu i dodał:

      – Ale tym zajmiemy się potem. Najpierw trzeba coś zjeść. Głodny żołnierz to nieskuteczny żołnierz.

      I pokuśtykał do pieca. Zamieszał w garnku z kaszą i nagle cały pokój wypełnił się smakowitym zapachem.

      – Siadajcie do stołu, chłopcy…

      Chcąc nie chcąc (no cóż, raczej nie chciałem) podszedłem do Eryka i pomogłem mu dojść do stołu, a potem – usiąść na krześle, które przyjemnie zaskrzypiało. Lubię dźwięk skrzypiącego drewna, jakoś miło mi się kojarzy, więc w tamtej chwili poczułem w głębi serca dziwny spokój. Ale Eryk syknął przez zęby:

      – Jeszcze mi za to zapłacisz! To wszystko twoja wina.

      – Dobre sobie! – prychnąłem. Typek był naprawdę bezczelny. – A kto mi zabrał okulary?! A potem gonił mnie, żeby we mnie wpychać jakieś świństwo?!

      Spuścił głowę. Spróbował kaszy. Trochę przy okazji rozsypał dookoła. Jeśli nie wiecie, jak to jest jeść kaszę, z trudem widząc łyżkę i talerz, proponuję zrobić to choć raz ze zmrużonymi oczami. Eryk jakoś tam sobie poradził. A dodam, że była to najlepsza kasza, jaką w życiu jadłem. Gryczana z cebulką i białym serem. A na popitkę Kapitan dał nam kefir.

      – Jedyny sposób, by postawić żołnierza na nogi, to nakarmić go kaszą… i porcją muzyki! – Staruszek wyjął zza pieca harmonię. A potem usiadł i zaczął grać śliczną i pełną tęsknoty melodię.

      Piraci mnie porwali, sprzedali niczym rzecz,

      Lecz ja przeciąłem więzy, bo słowa znam jak miecz.

      I śpiewam o wolności – ta pieśń prowadzi mnie.

      I zawsze wskaże drogę, gdy błądzę jak we mgle.

      Wszystko, co mam,

      to pieśń wolności.

      Mój największy skarb!

      Wolności pieśń…

      Wolności pieśń…[*]

      – Gdzieś to już słyszałem – szepnął Eryk. – Ale nie mogę sobie przypomnieć gdzie. Ja sam też czułem, jakbym to znał. Kojarzyło mi się z piosenką, której słuchali moi rodzice.

      Trudno powiedzieć, ile czasu minęło nam na podziwianiu gry Kapitana. Harmonia, tak jak i skrzypienie krzesła miały na nas kojący wpływ. Chyba do końca nie wierzyliśmy, że to się dzieje naprawdę. Jednak dzięki muzyce powoli zaczynaliśmy się przyzwyczajać do naszego nowego położenia. Tak jakbyśmy zapominali, kim byliśmy jeszcze parę chwil wcześniej. Ale nagle staruszek zerwał się z krzesła i zawołał:

      – Dość! – i wcisnął instrument za piec, a następnie wyciągnął z tylnej kieszeni połatanych spodni niewielki zwitek papieru.

      – Oto on – powiedział uroczyście. – Meldunek. Raz na tydzień gołąb pocztowy przenosi go do obozu naszych żołnierzy. Dzięki tej mapie – postukał krzywym paluchem w kartkę – wiedzą, w którym miejscu będą bezpieczni. Obszary wolne od wroga zaznaczyłem na niebiesko. Natomiast czerwone plamy to obozy nieprzyjacielskie.

      – Przypominam, że ja nic nie widzę – zirytował się Eryk. – Straciłem wzrok.

      – Oczywiście – uśmiechnął się staruszek. – Dlatego nauczysz się wszystkiego