pożądane.
– A drugi powód?
– Uznałem, że na to zasługujesz. Reszta legionistów dostanie skróconą wersję. Te nowe dane wywiadowcze, jak mapy gwiezdne i dokładne położenie światów kalmarów, nie będą podane do szerokiej wiadomości. Niektóre z tych szczegółów są, technicznie rzecz biorąc, nielegalne. Każdy Nairb uznałby mapy gwiazd ukazujące przestrzeń poza granicami naszej prowincji za zastrzeżone. Ale pomyślałem, że cię to zainteresuje. Poza tym ty i twoi kumple pomogliście nam zdobyć sporą część z tego.
Ożywiłem się.
– Kula danych. Ta, którą Carlos i Kivi odkryli w tunelach kalmarów na Świecie Maszyn. To stamtąd są te dane, prawda?
Skinął głową.
– Kolejny sekret, który masz trzymać w tym swoim zakutym łbie.
– Bezpieczny jak w banku.
– Dobrze. Możesz odejść, weteranie.
Opuściłem gabinet Gravesa z burzą myśli w głowie. Nie czułem się szczególnie lepiej, ale gorzej też nie. Uznałem, że muszę zaakceptować śmierć rodziców.
Jak większość ludzkości, moi rodzice mieli ten przywilej, że pisane było im zginąć za swój gatunek jedynie raz.
5.
Przez kolejny tydzień pierwsza docelowa gwiazda z godziny na godzinę stawała się coraz większa i jaśniejsza.
Nasz kurs nie przecinał samego układu – aby tam dotrzeć, musieliśmy zboczyć z niego o kilka miliardów kilometrów. Ale to nie znaczy, że nic nam to nie dawało. Napastnicy mogli dokonać korekty kursu. Mogli się pomylić, działać w pośpiechu albo celowo nas zwodzić. W każdym razie nasi dowódcy uznali, że nie mogą pozwolić sobie na pominięcie tego potencjalnego celu. Gdybyśmy pozostali w bąblu czasoprzestrzennym, podczas gdy oni skryliby się w tym samotnym układzie, nie mielibyśmy szans ich odnaleźć.
Z tego, co wiedziałem, Ziemianie nigdy do tej pory nie prowadzili pościgu za okrętem korzystającym z napędu Alcubierre’a. Walka w kosmosie była dla nas czymś nowym. W Układach Centralnych, gdzie do dziś toczyła się wojna domowa, zapewne obcy kapitanowie mieli te techniki w małym palcu. Ale ludzie dopiero niedawno wyruszyli na kosmiczne rubieże.
To, że moi dowódcy robili to po raz pierwszy, nie dodawało mi otuchy. Wciąż kwestionowałem w myślach ich decyzje i miałem ochotę dorwać ich na złotym pokładzie. Chciałem tam być, przyglądać się wszystkim instrumentom, wysłuchiwać każdej odprawy. Nie mogłem się doczekać, aż dorwiemy napastników. Musieli zginąć.
Wyłoniliśmy się w otwartej przestrzeni niedaleko gwiazdy. Wcześniej zarządzono alarm bojowy. Wróg mógł dysponować możliwością wykrycia naszego pościgu. Wskazywały na to pewne poszlaki, w końcu z łatwością przejęli nasz frachtowiec. Moi ludzie, w pełni uzbrojeni i gotowi na zrzut, byli spięci, ale zachowywali profesjonalizm. Przyglądali mi się uważnie i szli za moim przykładem. Nie uśmiechali się jak ludzie Harrisa, tylko mieli ponure miny, jak ja.
Gwiazda była czerwonym karłem klasy M. W naszym sąsiedztwie trzy czwarte gwiazd to czerwone karły, najsłabiej świecące ze znanych rodzajów gwiazd, które wciąż się paliły. Wokół niej krążyły jakieś planety, ale wszystkie były tylko zimnymi skałami. Nic interesującego. Mimo wszystko, jeśli wróg miał jakąś tajną bazę, to czemu nie tu? Takiemu układowi nikt szczególnie by się nie przyglądał. Nie mieliby tu zbyt wygodnie, ale byliby bezpieczni.
Przez ponad trzydzieści godzin wykonywaliśmy skany i krążyliśmy wokół jak wygłodniały rekin. To wyczekiwanie było dla mnie nieznośne. Nie spałem do czasu, aż ogłoszono koniec alarmu. Legioniści z mojego oddziału uśmiechali się, dopóki z frustracji nie walnąłem pięścią w gródź. Wtedy przestali się uśmiechać, a ja wyszedłem z modułu i zrobiłem sobie spacer. Dla nich koniec alarmu oznaczał, że nie czeka ich walka ani śmierć. Dla mnie oznaczał utratę szansy na zemstę.
Poczułem, jak okręt znów uruchamia napęd nadświetlny. Teraz na wyznaczonym kursie leżały jeszcze tylko dwie gwiazdy. Pomyślałem, że nasze szanse na dorwanie napastników, a nawet na ich zidentyfikowanie, właśnie zmniejszyły się o jedną trzecią.
Moi żołnierze wyczuwali mój ponury nastrój i w większości trzymali się ode mnie z daleka przez kilka kolejnych dni. Nawet Della zdawała się nie wiedzieć, co powiedzieć. Nie należała do mojego oddziału, ale była w tym samym plutonie. Kiwała głową ze współczuciem, ale nie pocieszała mnie dotykiem. Przydałoby mi się to, lecz nie było to w jej stylu. Natasha była inna i bardziej niż kiedykolwiek martwiła się o mnie.
Z całego oddziału, który musztrowałem przez dwanaście godzin w każdym dwudziestoczterogodzinnym cyklu okrętowym, tylko ona próbowała dotrzeć do mnie na poziomie emocjonalnym. Niestety, zwykle robiła to, besztając mnie.
– James – powiedziała po tym, jak przebiegliśmy kolejny tor przeszkód na pokładzie zielonym – nie uważasz, że przesadzasz z ćwiczeniami?
– Nie.
– Ale wszyscy w oddziale…
– Słuchaj – przerwałem jej – mam dość opieprzania się podczas sesji treningowych. Ten oddział zrobił się miękki, odkąd opuściliśmy Świat Maszyn. Zaczęło się to nawet wcześniej, gdy zaczęliśmy ujeżdżać smoki, zamiast chodzić. Widziałaś, jak ludzie centurion Belter potrafią przez cały dzień biec pod górę? W pełnym oporządzeniu? Tak powinniśmy wyglądać. Teraz jesteśmy ciężką piechotą, a nie arystokracją dosiadającą smoczych wierzchowców.
Skinęła głową i zacisnęła usta.
– Masz trochę racji. Wyszliśmy z wprawy jako piechota. Ale czy myślisz, że Harris jest kiepskim weteranem?
– Co to ma do rzeczy?
– Nie zajeżdża swoich ludzi na śmierć. Mają nie więcej niż pięć godzin ćwiczeń fizycznych i trzy godziny strzeleckich. Taka jest norma, prawda?
Mimo całej mojej do niej sympatii Natasha zaczynała mnie wkurzać. W końcu przewyższałem ją stopniem, ale tu chodziło o coś więcej. Zawsze była dla mnie trochę jak matka i chyba wciąż uważała, że do jej zadań należy granie roli mojego sumienia.
– Podsunęłaś mi pewien pomysł – powiedziałem. – Dziękuję, specjalistko.
– Uch… Cała przyjemność po mojej stronie, weteranie – odparła. W jej głosie słychać było zaskoczenie i zmieszanie.
Opuściłem zielony pokład, czując na plecach jej wzrok.
Moim pierwszym ruchem była prośba o pozwolenie skierowana do adiunkta Leesona. Gdy opisałem mu swój pomysł, zaśmiał się złośliwie.
– Dobrze myślisz, McGill – powiedział. – Nie sądziłem, że cię na to stać. Masz zgodę! Spraw im piekło!
Zacząłem wprowadzać plan w życie, nikogo nie ostrzegając. Zaraz po obiedzie kazałem swoim ludziom znów pobiec na zielony pokład. Jęknęli, ale wykonali rozkaz. Przez ostatnie kilka tygodni trochę się wprawili.
Był tam Harris, tak jak się spodziewałem. Używał karabinów laserowych o niskiej mocy, każąc swoim żołnierzom strzelać do ruchomych celów. Podszedłem bliżej i stałem za nim, aż skończył instruować jedną z legionistek, jak lepiej celować.
– McGill? – spytał zaskoczony. – Czego chcesz? Mamy ten pokład do czternastej. Spadaj.
– Nie mogę, weteranie – odparłem. – Jestem tu, by rzucić ci wyzwanie.
Harris zmarszczył brwi, patrząc, jak zdejmuję rękawicę i rzucam ją na ziemię u jego stóp. Zamiast ją podnieść, oparł ręce na biodrach.
– Co, do cholery…? Postradałeś rozum, chłopcze?
– Wszystko