Maryla Ścibor-Marchocka

Sprawiedliwi


Скачать книгу

brakowało w pałacu myśliwskim, ustał po ósmej. A gdy już przywykli do ciszy, gdy cisza przestała im dzwonić w uszach, zebrali się wszyscy w jadalnym.

      – Drogie panie – ten sam siwy starzec o sumiastych, sarmackich wąsach, lecz nie tak dumny i prosty jak wczoraj: przygarbiony, o czerwonych, podkrążonych oczach (widać i on nie spał tej nocy), nieco matowym, zachrypniętym głosem opowiedział o nocnej walce – znaczy się widzą drogie panie, że mamy do czynienia z dobrze dowodzonym oddziałem, nie zwykłą bandą. Przypuszczam, że to któraś z ukraińskich bojówek jakich na tych kresach nie brakuje. Nie muszę znaczy się paniom tłumaczyć, zapewne, z racji profesji szanownych mężów waszych się orientujecie, że kresy po obu stronach kordonu sokalskiego płoną. Nie jedną tu mieliśmy w ostatnich latach przygodę. Przypuszczam, że dowiedzieli się o wyjściu wojska, znaczy się o rozkazie mobilizacji wszystkich służb mundurowych, w tym policji. Przypuszczam, że zależy im na zdobyciu tego oto budynku, jako (w ich mniemaniu) rządowego. No cóż: będziemy się bronić. Wydaje się jednak, że obecność pań, a szczególnie dzieci, nie jest tu konieczna, znaczy się trzeba by znaleźć jakieś bezpieczne miejsce, gdzie przetrwacie panie z dziećmi te niepokoje. Nie ma co ryzykować, że jakaś zabłąkana kula komu krzywdę zrobi… Przypuszczam, że w ciągu dnia dadzą spokój, pozwoli to na zorientowanie się w terenie, znaczy się poszukanie jakiś kwater na wsi.

      Minęły jednak jeszcze dwa pełne napięcia dni i dwie pełne strzałów z ciemności, bardzo długie, bezsenne noce, zanim znaleźli się w chacie. Chata jest prosta, drewniana, dwuizbowa z sienią. Na poczesnym miejscu wisi ikona, na niej zawieszony haftowany ręcznik, niżej świece. Kobieta krzątająca się po kuchni (na oko w wieku Marii), o ciemnych, brązowych włosach przetykanych już nitkami siwizny, o wielkich orzechowych cudnych oczach uśmiecha się do nich serdecznie, nuci. Przy matce plącze się sześcio-siedmioletni synek, wyraźnie zawstydzony obecnością obcych. Marianek grzebie łyżką w parujących jeszcze ziemniakach, Jerzyk pije już drugi kubek zsiadłego mleka. Na grubym drewnianym pociemniałym ze starości stole bieli się kilka rozlanych kropel. Wielka mucha, tłusta, o połyskujących opalowo bokach spaceruje po stole spijając to z tej, to z tamtej mleko. Inne pewnie mniej odważne muchy latają nad nią. Maria czuje, że głowa staje się coraz cięższa, myśli coraz powolniejsze, powieki jak z ołowiu.

      – Chłopci pobawlatsa bila mene, ja nachlanu (Chłopcy pobawią się tu przy mnie, przypilnuję ich) – kobieta serdecznym gestem wskazuje ławę – pani, wy powini widpoczyty (pani musi odpocząć).

      Maria jeszcze się broni, jeszcze coś mówi, że musi dopilnować dzieci, że przecież nie może, że i tak dziękuję za gościnę, nie śmiałaby jeszcze kłopotu… To takie dziwne: mówią do siebie w swoich językach Maria po polsku, gospodyni po ukraińsku – i rozumieją się doskonale, ale myśli się rwą, w pół słowa, w pół gestu oparta o stół zasypia… śni jej się wielka, słoneczna łąka, na tej łące… ktoś krzyczy?… na tej łące, w kwiatach wysokich i wonnych, w słońcu… zapach dymu?… pewnie ogniska palą…

      – Prokydajtesja! Pani! Prokydatesja! W seli szczos widbuwajetsja! (Niech się pani obudzi! Proszę pani! Niech się pani obudzi! Coś dzieje się we wsi!)

      Maria otwiera zaspane oczy: kobieta stoi nad nią, szarpie ją za ramię… Marianek stoi przy oknie… Jerzyk bawi się z małym gospodarzy przy piecu – chyba coś strugają, coś budują z chrustu… po stole wciąż chodzą muchy, choć nie ma na nim już jedzenia… mrok w kątach izby, tylko krąg światła z lampy naftowej zawieszonej na ścianie i blask świec pod ikoną…

      – U susidiw pożeża! Tych, u jakych żywe ta insza żinka z ditmi! Pokydajtesja! Jakis ludy bieżat sjudy! (Pożar u sąsiadów! Tych co u nich mieszka ta druga pani z dziećmi! Niech się pani obudzi! Jacyś ludzie biegną do nas!)

      – Pożar?!!!!

      Maria przytomnieje natychmiast. Zrywa się gwałtownie. Przewraca stołek. Jurek odwraca głowę, ułamek sekundy patrzy jej w oczy. Podbiega z Mariankiem. Maria ogarnia synów ramionami. Pies na podwórzu ujada. Słychać jakieś głosy. Serce. Serce wali jakby miało rozsadzić piersi.

      – Tam! – Ukrainka wskazuje kąt izby, ale oni stoją tu, na środku, jak sparaliżowani, więc wciska ich niemal w ten kąt po za kręgiem światła. Tumult w sieni. Trzask otwieranych gwałtownie drzwi. Wpadają do izby mrużąc oczy. Jest ich kilku. Wielkie chłopy. Siekiery. Tasaki. Noże. Widły. I krew. Pełno krwi: na rękach! koszulach! twarzach! siekierach! tasakach! nożach! Maria odwraca się. Pociąga chłopców za sobą. Kontem oka widzi jak Ukrainka łapie swojego synka i rzuca się z nim na ręku w stronę chłopów. Zagradza im drogę do Marii i jej dzieci

      – Czy je tut Lachy? (Są tu Lachy?)

      – Ne maje i ne buło. (Nie ma i nie było.)

      – Toczno pani matko? (Na pewno matko?)

      – Wtykajteeeeeeee!!!! Wtyyyykaaaaajeeeee!!!!! Wtyyyykaaaaaajteeeeeeeee!!!!!!!!!! (Uciekajcieeeee!!!! Ucieeekaajcieeeee!!!!! Ucieeekaaaajcieeeeee!!!!!!!!) – krzyczy do nich, czy do Marii? Dźwięk straszny, wibrujący. Bożeeeee! Mara jednym skokiem jest przy oknie. Chwyta Jerzyka i wyrzuca go w ciemność ogrodu. Marianek skacze sam. Biegną we trójkę. Kwiaty. Grządki. Pokrzywy. Parzą. Pokrzywy. Łopuchy. Jakieś chaszcze. Padają na wilgotną ziemię. Dyszą. Starają się hamować oddech i szalone serca, które walą tak mocno, tak mocno, że mogą ich zdradzić. Ogłuszający huk ognia. Wrzaski. Nieludzkie wrzaski: ryk, jęki, rzężenie. Krzyki i przekleństwa oprawców. Wycie psów. Groza. Paraliżująca groza. Wielka ściana ognia, jakby cały świat płonął. Ogień sięga nieba. Czarne chmury dymu. Swąd. Palonego drewna. Palonej skóry. Palonych ciał. W tym wszystkim oni, kilkaset metrów dalej, schowani pod wielkimi liśćmi łopucha w jakże kruchym schronieniu. Bezbronni. Sami. Zupełnie sami. Dwaj mali chłopcy i kobieta. Mara czuje, że ogarnia ją panika. Chce krzyczeć. Krzyczeć z bólu, strachu, grozy. Krzyczeć z samotności i bezradności. Jednocześnie wie, że musi powstrzymać ten krzyk. Krzyk, który śmiertelnie przerazi jej dzieci. Krzyk, który zdradzi ich kryjówkę. Wciska w usta pięść. Drży bezgłośnym łkaniem. Słodko-słony smak własnej krwi sprawia, że powoli napięte mięśnie wiotczeją. Nie czuje bólu. Leży. Skulona. Obejmuje dzieci. Chłopcy wtuleni. Śpią? Czy wpatrują się w łunę? Nie chce się poruszać, by jeśli śpią, ich nie obudzić. Słyszy dwa małe, tłukące się serduszka, dwa oddechy. Bóg jeszcze raz ich ocalił. Czuje jak wzbiera w niej bezbrzeżna czułość do tych małych, kruchych ciał i bezbrzeżna wdzięczność do Boga za ten kolejny cud – bo oto drugi raz ofiarował jej dzieci. Żywe dzieci. Świerszcz. Świerszcz gra. Tuż obok. Nie zważa na ludzkie tragedie, na wojnę. W swym malutkim świecie, bezpiecznym nim przyjdą przymrozki. Tuż obok. Gra.

źródło: wspomnienia prof. Jerzego Wójcika – rozmowa przeprowadzona w lipcu 2017 r

      Józef – Połapy czerwiec 1942

      Deszcz. Trzeci dzień leje i leje. Pole zasnute szarą firanką kropel, zamazane kontury, rozmyty krajobraz. Drzewa tylko, pnie, gdy podejdziesz blisko nabierają barwy, wyraźnieją: to porosty namokłe w deszczu plamią się od popielatych po żółte i zielone, to kora śliska i mokra w każdym załomie, zmarszczce, pęknięciu nabiera kontrastu. W dzień namoknięte kury niczym nastroszone szczotki, stoją zrezygnowane i smutne. Krowa porykuje w oborze. Nikt nie wygna jej w taką pogodę na wygon. W taką pogodę i psa nikt nie wygoni. Tylko kaczki i gęsi zachwycone, gadatliwe. Im wszystko jedno – woda z nieba, czy woda z kałuży, byle woda, każda cieszy. Chłodno, chociaż to czerwiec. Chłodno chłodem piwnicznym przyniesionym przez ulewę. Mrok zapada wcześniej niż zwykle – po prostu szarość zmienia się w marengo, marengo w czerń nieprzeniknioną. Nawet zachód słońca nie barwi nieba. W niebieskiej chacie, jednej z najpiękniejszych chat w Połapach, małe okno świeci ciepłym światłem świec – jakby na przekór zimnej nocy. Pod piecem siedzi kobieta, na jej kolanach mały chłopiec trzy- może czteroletni. Bawi się krajką koszuli matki. Jest senny. Przy stole siedzi