Maryla Ścibor-Marchocka

Sprawiedliwi


Скачать книгу

ostrzegał sąsiad Ukrainiec. Przyszedł w nocy, w tajemnicy. Mówił, że dziś będzie napad, żeby uciekali. Irenka biegiem wróciła do domu. Co robić? Co robić? Milczeli oboje. Nerwy napięte do ostateczności. Bo jeśli uciekać, to gdzie? jak? mosty zerwane, w lesie oddziały banderowskie. Pani Jaroszyńska zaczęła głośno odmawiać litanię loretańską. Przyłączyła się do niej córka. Irenka i Stefcia próbowały czymś zająć ręce, ale wszystko im z nich leciało. Wreszcie Kazik poszedł na zwiady. Coś przecież musi być widać, jeśli… Irenka uśpiła dzieci. Ciężko było. Marudziły. I im udzielał się niepokój.

      Kazik zaszedł do sąsiadów. Stali na podwórku, gdy usłyszeli strzały. Pojedyncze. Jakby od lasu

      – Ukraińcy ćwiczą? …

      – …może?

      Poszedł w stronę rodziców, sprawdzić co u nich. Nie doszedł jeszcze do zabudowań, gdy widzi, że ze strony lasu… biegnie Heniek! Heniek Łazowski! Ktoś za nim strzela! „Irenka!” przemknęło przez głowę Kazika „Dzieci! Irenka!” Zawraca natychmiast i biegnie przez wieś krzyczy, krzyczy ile sił w płucach

      – Naaaapaaaaaaad!!!!! Uuuucieeekaaaaaajcieeee!!!! Luuudzieeeeee!!!! Naaaaaapaaaad!!!!!

      Dzieci w końcu zasnęły. Irenka zaczęła krzątać się w kuchni. Drżącymi rękami próbuje pozmywać po obiedzie, nagle Marynka, która była na podwórku i kończyła poić krowy, wbiega krzycząc:

      – Pani Ireno! Ludy bieżat i kryczat! Chtos w nych strilaje! (Ludzie biegną i krzyczą! Ktoś strzela do nich!) – i niemal równocześnie do domu wpada Kazik:

      – Bierz dzieci i uciekaj – sam łapie za walizkę z jedzeniem. Irenka porywa na ręce zaspaną Wiesię, Marynka Krzysia.

      – Uciekajcie! – krzyczą do pań Jaroszyńskich, które skamieniałe ze strachu stoją na środku pokoju – uuucieeeeekaaaajcieeeeee!!!!!!!!!

      biegną aleją do szosy. Ale tu oddział banderowców. Dwóch odrywa się, biegnie w stronę ich domu.

      – Kaziu!!!! Co robić?!!!

      Kazik rzuca walizkę, odbiera Wiesię Irence, biegnie w stronę zboża – jeden z Ukraińców za nim. Drugi podbiega do pań Jaroszyńskich. Dwa strzały. Dwie kobiety upadają. Marynka oddaje Krzysia Irence

      – Wtykajte! Ja sprobuju joho… )Uciekajcie! Spróbuję go…) – Irenka zawraca w ogród, za ogrodem łan zboża, byleby… biegnie.

      – Ja Ukrainka!!! Ja Ukrainka!!! Nie strilajte!!! (Jestem Ukrainką!!! Jestem Ukrainką!!! Nie strzelaj!!!) – Marynka rzuca się w stronę bandyty.

      – Nasprawdi? Pokaży dokumenty (Na pewno? Pokaż dokumenty) – jego uśmiech nie jest zbyt miły, ale Marynka wysupłuje z kieszeni kenkartę.

      – Ukrainka… – oddaje jej dokument – ale pidesz zi mnoju dytynka. (Ukrainka… ale pójdziesz ze mną dziecinko.)

      Kazik ucieka z Wiesią na ręku. Ukrainiec, który go goni jest coraz bliżej. Kule gęstnieją. Niecelne jeszcze, ale za chwilę? Tam gdzieś za nim jest Irenka, Krzyś, Stefa, Marynka… Trzeba ich ratować. Trzeba odciągnąć bandytę. Tylko jak? Wiesia-mały pulpecik ciąży. Kurczowo zaciska rączki na szyi ojca, krępując ruchy. Jeszcze sto-dwieście metrów i będzie koniec. Zginą oboje. A wtedy tamten będzie mógł wziąć na cel pozostałych.

      – Wiesiu… – przeskakuje jakieś krzaki – Wiesiu… – potyka się, ale nie upada. Na szczęście! – Wiesiu… ty się… nie bój… jak dobiegniemy… do… zboża… tatuś rzuci cię daleko.... Nie płacz… jak upadniesz. Tylko nie płacz. Siedź cichutko. Wrócę po ciebie. Słyszysz?

      – Obiecujesz?

      – Obiecuję!

      Wpada w łan, po kilkudziesięciu metrach rzuca dziecko najdalej jak potrafi. Nisko. Głucho uderzyło. Nie płacze. Kazik biegnie dalej. Kule świszczą koło uszu. To dobrze. Znaczy bandyta nie zatrzymał się. Goni jego. Jego – nie ICH. Zboże. Zboże. Jakaś miedza. A potem łąka. Kilka dzikich grusz. Dalej. Dalej. Kule wciąż świszczą, ale… rzadziej? A! chyba musi ładować. traci czas. dystans się zwiększa. Chyba.... chyba się uda. W końcu są tak daleko w polu, choć przestrzeń otwarta, dystans tak wielki, że Ukrainiec rezygnuje. Staje. Zarzuca broń na ramię. Wraca w stronę wioski. Kazik długo dyszy. Nie może wrócić teraz do wsi, bo tam aż czarno od banderowców. Mógłby ich tylko naprowadzić na swoją rodzinę. Tylko… czy jeszcze ma rodzinę? Czy jeszcze ich zobaczy żywych? Potworny niepokój sprawia ból wręcz fizyczny. Gdyby mógł, krzyczałby teraz wniebogłosy. Ale nie może. Milczy. Szuka kryjówki. Siano. Olbrzymi stóg na wzgórzu. Wciska się do środka. Widzi stąd, ze wzgórza, jak ogień ogarnia kolejne domy. Banderowcy kręcący się wśród zabudowań. Pojedyncze strzały. Ryk palonych żywcem zwierząt i… mordowanych ludzi. Tam, tam gdzieś są jego dzieci. I Irenka. Stara się ich wypatrzeć, jakby wzrokiem mógł ich ocalić. Boże! Boże! Miej ich w opiece. Ocal ich! Czeka. Odlicza na palcach kolejne Zdrowaśki różańca…

      A potem wszystkimi ścieżkami, dróżkami, szosą ciągną w stronę lasu Ukraińcy. Jest ich masa. Masa. Niektórzy prowadzą na postronkach krowy, inni konie. Tłum czerni prawdziwej. Straszliwej.

      Wieczorem rusza w miejsce, gdzie rzucił córeczkę. Idzie ostrożnie. Powoli. Choć niebo bije łuną (tym razem łuną z ich wsi), to w zbożu jest ciemno. Boi się, że minie to miejsce. Krąży. W końcu znajduje: wygnieciony, spory kawałek w bok od miedzy którą biegł. Tak: to tu. Pusto. Boże! Pusto! Ale… ale przecież jakby ją znaleźli to tu leżałby jej trup! Więc żyje! Odeszła gdzieś. Tyle godzin, tyle godzin sama! Biedactwo. Ostrożnie. Muszą być jakieś ślady. Wypatruje w mroku. Szuka.

      Irena biegła z Krzysiem na ręku. Gdy Marynka, gdy ta dzielna dziewczyna zajęła bandytę, miała akurat tyle czasu, by dopaść łanu zboża. Biegła modląc się, by nie zostawiać zbyt wyraźnego śladu. By nikt za nimi nie poszedł. Po kilkuset metrach zwolniła. Obejrzała się. Nikt nie biegł za nią. Panie Jaroszyńskie zginęły na pewno. A Stefa? A Kazik? Kazik z Wiesią? Teraz już szła. Zatoczyła półkole, tak, by w razie pogoni usłyszeć i uciec w porę. W końcu stanęła. Krzyś milczał. Patrzył się na matkę wielkimi pełnymi lęku? zdumienia? oczami. Milczał na szczęście. Umościła mu gniazdko w zbożu, przytuliła. Tak siedzieli. Sami. W wielkim pustym świecie. Pustym? Nie. Słychać przecież było wrzaski nieludzki ludzi i ryk zwierząt, huk ognia, czasem strzały. Dym gryzący, czarny zalatywał tumanem gnany wiatrem. Krzyś milczał. Małe rączki kurczowo trzymały jej sukienkę. Gładziła go delikatnie, tuliła. Gdy usłyszała cichy płacz poczuła, że to może, nie: to MUSI być Wiesia. Irracjonalnie. Jakby na świecie nie było tysięcy małych dzieci, jakby tu w Kupowalcach nie było ich dobrze ponad setkę.

      – Krzysiu zostań – szepnęła

      – Nie

      – Zostań. Zaraz wrócę.

      – Nie

      – Przyprowadzę ci siostrzyczkę.

      – Wiesie? – małe rączki rozluźniły uścisk

      – Tak. Tylko nie płacz. Bądź cichutko. Nie ruszaj się.

      Poszła. Kilkadziesiąt metrów dalej, w wygniecionym zbożu siedziała jej maleńka córeczka i cicho płakała trąc piąstką oczka. Gdy zobaczyła matkę rzuciła się do niej. Dziecko wtuliło się łapczywie, a Irenka obsypywała pocałunkami rączki, główkę, zapłakane oczy dziękując gorąco Bogu za cud ocalenia tej kruszyny. Krzyś czekał grzecznie, bez słowa. Gdy zobaczył je, gdy Irenka rozchyliła zboże, tylko oczy zrobiły mu się najpierw jeszcze większe, a potem przylgnął do nich obu tak bardzo, tak bardzo.

      Mijały godziny. Tu, w zbożu, gdzie nie było żadnego przewiewu, żadnego cienia, upał panował niemiłosierny. Irena nie miała ani kropli wody, by dać im pić. Byli głodni. Na to jakoś da się zaradzić łuskając kłosy.