Морган Райс

Królestwo Cieni


Скачать книгу

już na zawsze.

      Dobiegł ich krzyk, zerknął więc przez ramię, by dostrzec dziesiątki pandezyjskich żołnierzy, którzy właśnie ich zobaczyli. Puścili się za nimi w pogoń i szybko skracali dystans, było jasne, że nie mają szans ich przegonić – jednak jeszcze mniejsze szanse mieli w walce. Granice miasta nadal były daleko, a ich czas właśnie się skończył.

      Nagle usłyszeli głośny huk – Duncan spojrzał w górę, by zobaczyć smoka, który właśnie strącił dzwonnicę z zamkowej wieży machnięciem potężnych pazurów.

      – Uwaga! – wykrzyknął.

      Po czym skoczył naprzód i wypchnął Aidana i resztę spoza zasięgu spadających odłamków, które wyrżnęły w bruk zaraz obok. Wielki kawał kamiennego muru spadł zaraz za nim z ogłuszającym trzaskiem, podnosząc w powietrze chmurę pyłu.

      Aidan spojrzał na swego ojca z zaskoczeniem i wdzięcznością w oczach, sprawiając Duncanowi ogromną przyjemność – nie był aż tak słaby, by nie przydać się na nic, uratował życie swemu synowi.

      Usłyszał stłumione krzyki, odwrócił się i stwierdził z ulgą, że gruz przynajmniej zagrodził drogę goniącym ich żołnierzom.

      Ruszyli dalej, jednak on ledwo nadążał, wycieńczenie i rany, których doznał w celi odbierały mu siły. Był niedożywiony, posiniaczony i poobijany, każdy krok był dla niego bolesnym wysiłkiem. Mimo to parł na przód, choćby po to, by upewnić się, że jego syn i jego przyjaciele przeżyją. Nie mógł ich teraz zawieść.

      Znów skręcili za róg i dotarli do rozwidlenia. Zatrzymali się i spojrzeli na Papuga.

      – Musimy wydostać się z tego przeklętego miasta! – krzyknęła na niego Cassandra w bezsilnej złości – A ty nawet nie masz pojęcia, w którą stronę iść!

      Mężczyzna popatrywał zdezorientowany to w lewo, to w prawo.

      – Na tej ulicy był kiedyś zamtuz – powiedział patrząc w prawo – Dalej jest wyjście z miasta.

      – Zamtuz? – odparowała Cassandra – Obracasz się we wspaniałym towarzystwie.

      – Nic nie obchodzi mnie twoje towarzystwo – stwierdził Anvin – jeśli tylko wydostaniesz nas stąd.

      – Miejmy tylko nadzieję, że da się tędy przejść – dodał Aidan.

      – Ruszajmy! – wykrzyknął Duncan.

      Papug pobiegł dalej skręcając w prawo, chociaż kondycję miał na tyle kiepską, że ledwo dyszał ze zmęczenia.

      Reszta podążyła za nim, decydując się zaufać jego zdolnościom, znów gnali przez wąskie uliczki stolicy.

      Skręcali raz za razem, aż wreszcie dotarli do nisko sklepionego łuku. Musieli pochylić głowy, by przejść pod nim, gdy zaś wyszli na drugą stronę Duncan z ulgą stwierdził, że nic nie blokuje im dalszej drogi. Z radością przywitał widok tylnej bramy Andros widocznej w oddali, za którą rozciągały się szerokie pola. Zaraz za bramą widać było kilkanaście pandezyjskich koni, które stały spętane, widać ich właściciele byli już martwi.

      Papug uśmiechnął się szeroko.

      – A nie mówiłem? – stwierdził.

      Duncan dotrzymywał reszcie kroku, mimo że pędzili coraz szybciej. Zdawał się dochodzić do siebie, czując świeżą falę nadziei – wtem jednak usłyszał krzyk, który zakłuł go niczym cierń wbity w serce.

      Zatrzymał się, by posłuchać.

      – Czekajcie! – krzyknął do reszty.

      Wszyscy zatrzymali się i spojrzeli na niego jak na szaleńca.

      On zaś stanął bez ruchu i czekał. Czy to możliwe? Mógłby przysiąc, że głos, który słyszał należał do jego córki. Kyry. A może tylko mu się zdawało?

      To na pewno tylko jego wyobraźnia. Jakim sposobem miałaby znaleźć się tu, w Andros? Była przecież daleko stąd, na drugim krańcu Escalonu, w Wieży Ur, zupełnie bezpieczna.

      Jednak nie był w stanie się ruszyć po tym, co usłyszał.

      Stał w miejscu zupełnie nieruchomo, czekał – aż w końcu usłyszał go znowu. Wszystkie włosy na głowie stanęły mu dęba. Tym razem był pewny. To jego córka.

      – Kyra! – powiedział na głos z oczyma wielkimi jak spodki.

      Bez namysłu odwrócił się plecami do reszty, do wyjścia z miasta i ruszył z powrotem między płonące budynki.

      – Co ty wyprawiasz?! – krzyknął za nim Papug.

      – Kyra jest gdzieś blisko! – odkrzyknął, wciąż biegnąc – I jest w tarapatach!

      – Czyś ty oszalał? – spytał go komediant, podbiegając do niego i łapiąc go za ramię – Idziesz na pewną śmierć!

      Jednak Duncan był zdecydowany, strząsnął dłoń Papuga i biegł dalej.

      – Pewna śmierć – odpowiedział – to porzucić córkę, którą kocham nad życie.

      Nie zatrzymał się ani na chwilę, gdy samotnie skręcił w uliczkę, biegnąc ku pewnej zgubie, prosto w płonące miasto. Wiedział, że nie przeżyje tego. Jednak nic go to nie obchodziło. Jedyne, czego chciał, to choć raz jeszcze zobaczyć swoje dziecko.

      Kyro, pomyślał, Zaczekaj na mnie.

      ROZDZIAŁ PIĄTY

      Jego Wspaniałość, Najświętszy Ra, siedział na swym złotym tronie w stolicy, samym sercu Andros, patrząc z góry na komnatę wypełnioną przez generałów, niewolników i petentów. Z niezadowolenia aż tarł dłońmi o oparcia. Wiedział doskonale, że powinien smakować zwycięstwo, powinien być nasycony tym wszystkim, co osiągnął. W końcu Escalon był ostatnim bastionem wolności na tym świecie, ostatnim miejscem, którego imperium nie było w stanie podporządkować sobie w całości. A przecież w ciągu kilku ostatnich dni udało mu się poprowadzić swe wojska do jednego z największych zwycięstw wszechczasów. Zamknął oczy i uśmiechnął się, by jeszcze raz przypomnieć sobie zdobywanie niebronionej Bramy Południowej, palenia miast południowego Escalonu i przecinania drogi na północ, aż po samą stolicę. Uśmiechnął się na samą myśl o tym, że ta kraina, niegdyś tak wspaniała, jest teraz jednym wielkim grobem.

      Wiedział też, że północ Escalonu nie radziła sobie wiele lepiej. Jego flocie udało się zatopić wielkie miasto Ur, które obecnie było tylko wspomnieniem. Na wschodnim wybrzeżu jego statki zdobyły Morze Łez i zniszczyły wszystkie tamtejsze porty, poczynając od Esephus. Nie pozostało wiele więcej jak kilka skrawków Escalonu, których nie miał w garści.

      I co najważniejsze, najbardziej krnąbrny dowódca tego kraju, wichrzyciel, który zaczął całą tę kabałę – Duncan – siedział uwięziony w lochu. Gdy tylko wyglądał przez okno na wschodzące słońce, cały trząsł się z podniecenia na myśl o tym, że osobiście poprowadzi go na szubienicę. Osobiście założy mu pętlę na szyję i wreszcie zobaczy jak umiera. Uśmiechnął się na samą myśl o tym. Dzisiejszy dzień będzie wspaniały.

      Jego zwycięstwo było całkowite, na wszystkich frontach – jednak mimo to nie czuł się zaspokojony. Siedział bez ruchu i próbował wejrzeć głęboko w swą duszę, zrozumieć powód tego niezadowolenia. Miał wszystko, czego chciał. Co więc mogło go gryźć?

      Tak naprawdę nigdy jeszcze nie był w pełni usatysfakcjonowany, w żadnym ze swych podbojów, jeszcze nigdy w życiu. Zawsze palił go niedosyt, potrzeba by mieć coraz więcej i więcej. Nawet teraz był w stanie ją wyczuć. Zastanawiał się, co jeszcze mógł zrobić, by nasycić swe żądze. By sprawić, że jego zwycięstwo wyda się pełniejsze.

      W jego umyśle powoli rodził się plan. Mógł zamordować każdego