Orhan Pamuk

Czarna księga


Скачать книгу

ją wraz z długopisem — takim samym jak tamten zielony — w wewnętrznej kieszeni marynarki, którą tego dnia zamierzał założyć.

      Gdy za oknami zrobiło się jasno od błękitnawego śniegu, pogasił wszystkie lampy. By nie budzić podejrzeń ciekawskiego dozorcy, wystawił na klatkę schodową wiadro ze śmieciami, na wszelki wypadek jeszcze raz przejrzawszy jego zawartość. Zaparzył herbatę, wymienił ostrze w maszynce i ogolił się starannie, włożył czystą, ale nie uprasowaną bieliznę i koszulę oraz uporządkował nieco mieszkanie, które przeszukiwał całą noc. Popijając herbatę, przeglądał „Milliyet”, którą dozorca wsunął pod drzwiami, gdy się ubierał — w najnowszym felietonie Celâl wspominał o „oku”, które napotkał przed laty, o północy, w jednej z mrocznych peryferyjnych dzielnic miasta. Galip czytał już kiedyś ten felieton (widocznie zamieścili go ponownie), ale znów poczuł lęk przed owym „okiem”. W tym momencie zadzwonił telefon.

      „To Rüya!”, pomyślał Galip; nim podniósł słuchawkę, zdążył postanowić, jak spędzą razem wieczór: wybiorą się do kina Konak. Jego nadzieja zgasła na dźwięk głosu cioci Suzan; odpowiadając na jej pytania, nawet się nie zająknął: tak, gorączka spadła, Rüya przespała spokojnie całą noc, rano opowiedziała mu, co jej się przyśniło, oczywiście, zaraz podejdzie do telefonu, chwileczkę.

      — Rüya, twoja mama dzwoni! — Wyobraził sobie, jak Rüya, ziewając, wstaje z łóżka, powoli się przeciąga i szuka rannych pantofli. A teraz zmiana szpuli z filmem w kinie mieszczącym się w jego głowie: Galip, troskliwy mąż, idzie poprosić żonę do telefonu i zastaje ją smacznie śpiącą w łóżku. Aby lepiej odegrać tę scenę i bardziej przekonująco wypaść przed ciocią Suzan, Galip postarał się o efekty dźwiękowe: przeszedł przedpokój tam i z powrotem. Podniósł odłożoną na bok słuchawkę. — Znowu śpi, ciociu, od gorączki zaropiały jej oczy, poszła umyć twarz, a potem wróciła do łóżka i zasnęła!

      — Niech pije dużo soku z pomarańczy — zaleciła ciocia Suzan, po czym zaczęła szczegółowo wyjaśniać, gdzie w Nişantaşı można dostać najbardziej soczyste i najtańsze czerwone pomarańcze na sok.

      — Wieczorem może pójdziemy do kina — w głosie Galipa pobrzmiewała pewność.

      — Żeby tylko znowu się nie rozchorowała! — zaniepokoiła się ciocia, uznała jednak, że być może za bardzo się do wszystkiego wtrąca, więc skierowała rozmowę na inny tor: — Wiesz, w telefonie twój głos brzmi niezwykle podobnie do głosu Celâla. A może ty też jesteś przeziębiony? Uważaj, żebyś się nie zaraził od Rüyi!

      Oboje z wzajemnym szacunkiem i sympatią odłożyli słuchawki powoli i bezgłośnie, jakby obawiali się zarówno zbudzić Rüyę, jak i uszkodzić delikatne urządzenie.

      Zaraz potem wrócił do lektury starego felietonu Celâla; wśród spojrzeń, jakie wymieniali między sobą „oko” z felietonu i czuły mąż, którego rolę dopiero co odegrał, wśród myśli kłębiących się w jego głowie niczym dym pojawił się nagły przebłysk: to jasne, Rüya na pewno wróciła do pierwszego męża! Zdziwił się, że nie dostrzegł wcześniej tak oczywistej rzeczy, tylko całą noc snuł bezsensowne fantazje. Przekonany o słuszności swoich podejrzeń, podszedł do telefonu i wykręcił numer Celâla. Chciał opowiedzieć mu, jaki miał zamęt w głowie i do jakiego wniosku w końcu doszedł. „Idę ich szukać — zamierzał powiedzieć kuzynowi — lecz obawiam się, że gdy odnajdę Rüyę i jej byłego męża, co nie powinno zająć mi wiele czasu, nie zdołam jej namówić do powrotu. Ty najlepiej wiesz, jak z nią rozmawiać. Co powinienem jej powiedzieć, by zechciała wrócić (zamierzał powiedzieć: «do mnie», ale te słowa nie przeszły mu przez gardło) do domu?” „Najpierw się uspokój — powie mu Celâl bez ceregieli. — Kiedy Rüya odeszła? Tylko spokojnie! Zastanówmy się wspólnie. Przyjdź do mnie do redakcji”.

      Celâl jednak nadal nie pojawił się ani w domu, ani w redakcji. Wychodząc, Galip zastanawiał się, czy nie zostawić odłożonej słuchawki. „Dzwoniłam, dzwoniłam, ale wciąż było zajęte — powie ciocia Suzan, a wtedy Galip oświadczy: „Widać Rüya nie odłożyła dobrze słuchawki na widełki. Zawsze jest taka roztargniona, zapomina o wszystkim”.

       6. DZIECI MISTRZA BEDİİEGO

      …[był] szeptem westchnień, który skroś stuleci

      Powietrze wzruszał bezustannym drganiem.

      Dante Alighieri, Boska Komedia (Piekło, Pieśń IV)

      (przeł. Edward Porębowicz)

      Odkąd ten kącik na łamach naszej gazety udostępniliśmy ludziom, wszystkim, bez względu na warstwę czy klasę społeczną, z której się wywodzą, otrzymujemy mnóstwo interesujących listów. Niektórzy czytelnicy, spostrzegłszy, że mogą wreszcie opowiedzieć o swoim życiu, nie mają czasem dość cierpliwości, by przelać opowieść na papier, przychodzą więc wprost do redakcji i tu do woli wylewają żale. Gdy zauważą, że opisywane przez nich niesłychane zdarzenia i przerażające szczegóły budzą nasze niedowierzanie, zmuszają nas do oderwania się od biurek i, by udowodnić prawdziwość swych słów, prowadzą prosto w mroczne rejony, tajemnicze i grząskie, którymi nikt się nie interesował, których nikt nie opisywał. W ten właśnie sposób poznaliśmy dramatyczne dzieje rzemiosła zepchniętego w Turcji do podziemia — wytwórstwa manekinów.

      Jeśli nie liczyć strachów na wróble, trącących wsią i nawozem „folklorystycznych” tworów, nasze społeczeństwo nigdy nie zetknęło się z manekinami, przez setki lat nie miało nawet pojęcia, że istnieje takie rzemiosło. Pierwszym specjalistą w tej profesji był mistrz Bedii, który przygotował manekiny dla Muzeum Morskiego, otwartego na rozkaz sułtana Abdülhamida pod protektoratem księcia Osmana Celâlettina Efendiego. Jak relacjonują świadkowie, zwiedzający muzeum osłupieli, ujrzawszy naszych marynarzy, dzielnych junaków, którzy trzysta lat wcześniej zatapiali na Morzu Śródziemnym włoskie i hiszpańskie okręty, jak strosząc swoje sumiaste wąsy stoją dumnie wśród galer i paradnych sułtańskich łodzi. Tworząc te pierwsze arcydzieła, mistrz Bedii użył drewna, gipsu, wosku, skór antylop, wielbłądów i owiec, a także ludzkich włosów i zarostu. Na widok owych cudownych tworów, wykonanych z niezwykłym kunsztem, ówczesny şeyhülislam22, człowiek o ograniczonych horyzontach, wpadł w gniew. Stworzenie tak doskonałych kopii dzieł bożych uznano za swego rodzaju próbę bluźnierczego współzawodnictwa z Najwyższym, usunięto więc manekiny z ekspozycji, a między galerami ustawiono barierki.

      Ten jeden z licznych przejawów zakazowo-nakazowej mentalności, z jakimi wciąż mamy do czynienia w nadal nie dokończonym procesie okcydentalizacji naszego narodu, nie zdołał stłumić żądzy tworzenia rozgorzałej w duszy mistrza Bediiego. Nad nowymi manekinami pracował w domu, a jednocześnie wciąż pertraktował z władzami, by swoje dzieła — dzieci, jak je określał — umieścić na powrót w muzeum lub wyeksponować w jakimś innym miejscu. Gdy te starania spełzły na niczym, znienawidził państwo i jego urzędników, lecz nie swoje rzemiosło. Dalej wytwarzał manekiny w pracowni urządzonej w piwnicy. Aby nie narażać się na oskarżenia sąsiadów o „czary, zboczenie i bezbożność”, a jednocześnie by zapewnić miejsce wciąż powiększającemu się gronu „dzieci”, które nie mieściły się już w skromnym muzułmańskim domostwie, wkrótce musiał przenieść się ze Starego Stambułu do nowej siedziby w Galacie, dzielnicy zamieszkanej przez niemuzułmanów.

      W tym nowym domu w Kuledibi, do którego zaprowadził mnie czytelnik, dalej z pasją, przekonaniem i ogromną precyzją konstruował figury, przekazując fach, którego sam się nauczył, synowi. Dwadzieścia lat później, gdy w początkach republiki przez kraj przeszła fala entuzjastycznej europeizacji, która panom kazała zamienić fezy na panamskie