Orhan Pamuk

Czarna księga


Скачать книгу

spódnic, kostiumów, pończoch, płaszczy i kapeluszy, którzy przychodzili do jego piwnicy, by obejrzeć wzory, lub którym sam je zanosił do obejrzenia, spotykały go wyłącznie odmowy. Jego manekiny nie przypominały ludzi z Zachodu, skąd pochodziły modele strojów, lecz miały nasze rysy. „Klient — powiedział jeden z handlowców — nie kupi palta wiszącego na chudym, czarniawym facecie z wąsami i krzywymi nogami, jednym z tych, których dziesiątki tysięcy widuje co dzień na ulicy, lecz chętnie włożyłby na siebie takie, jakie widzi na przybyłym z dalekich, nieznanych krajów nowym i pięknym mężczyźnie, bo wierzy, że dzięki takiemu paltu sam się w niego zmieni, będzie kimś innym”. Pewien znający się na rzeczy dekorator, obejrzawszy z podziwem dzieła mistrza Bediiego, wyznał szczerze, że, niestety, nie opłaca mu się umieszczać ich na wystawie, gdyż Turcy nie chcą już być Turkami. Pragnąc stać się kimś innym, wymyślili odzieżową rewolucję, zgolili brody, zmienili język i alfabet. Natomiast pewien właściciel sklepu, lubiący się wyrażać krótko i dosadnie, stwierdził, że klienci nie kupują teraz ubrań, lecz marzenia i złudzenia, że ubierając się jak „tamci”, staną się nimi.

      Mistrz Bedii nawet nie próbował robić manekinów odpowiadających tym oczekiwaniom. Zdawał sobie sprawę, że nie jest w stanie konkurować ze sprowadzanymi z Europy, stale zmieniającymi się modelami w dziwacznych pozach, szczerzących się w uśmiechu jak na reklamie pasty do zębów. Powrócił więc do swojego mrocznego warsztatu, do swych własnych, prawdziwych marzeń. Ostatnie piętnaście lat życia spędził, nadając im rodzimą, przerażającą, cielesną postać — wykonał jeszcze ponad sto pięćdziesiąt figur, a każda z nich była istnym dziełem sztuki. Jego syn, który przyszedł do redakcji, a potem zaprowadził mnie do pracowni ojca, pokazywał mi je jedną po drugiej, twierdząc, że to, co czyni nas tym, kim jesteśmy, istota nas, kryje się w tych dziwacznych, zakurzonych tworach.

      Wdrapaliśmy się po wykrzywionych, rozpadających się stopniach chodnika na tonące w błocie wzgórze Kuledibi i znaleźliśmy się w zimnej i mrocznej piwnicy jakiegoś domu. Wokół nas trwało zastygłe życie manekinów, które sprawiały wrażenie, jakby z całych sił pragnęły się poruszyć, coś zrobić, zdziałać, ożyć. Z półmroku, z cienia wynurzały się setki twarzy i oczu patrzących na nas i siebie nawzajem. Jedne figury po prostu siedziały, inne coś sobie opowiadały, jadły, śmiały się, modliły; niektóre swoją „egzystencją”, w tym momencie tak dla mnie nieznośną, wydawały się rzucać wyzwanie zewnętrznemu światu. Wszystko stało się jasne jak słońce: było w nich życie, którego z taką siłą nie wyczuwało się nie tylko na sklepowych wystawach w Beyoğlu i Mahmutpaşy23, ale nawet w rzeszach przechodniów na moście Galata. Tryskało wręcz z kłębiącego się, zdyszanego tłumu manekinów, niczym światło biło z ich twarzy. Byłem oczarowany. Z lękiem i ciekawością podszedłem do jednej z figur (przedstawiającej staruszka, szarego człowieka rozmyślającego o swoich zmartwieniach), by poczuć w niej to życie, poznać sekret owego niezwykłego realizmu przedstawienia, tajemnicę tego świata; pamiętam, że dotknąłem jej ręką — twarda skóra była zimna i przerażająca.

      „Ojciec mawiał, że najważniejsze to zwracać uwagę na gesty, które czynią nas tym, kim jesteśmy”, z dumą oświadczył syn wytwórcy manekinów. Obaj po długiej i wyczerpującej pracy wychodzili na powierzchnię z mrocznych podziemi Kuledibi, szli na Taksim, do jednej z knajp, w których przesiadywali alfonsi, zajmowali miejsca przy stoliku z widokiem na ulicę i, popijając herbatę, obserwowali ruchy przechodniów na placu. To właśnie wtedy ojciec uświadomił sobie, że można zmienić styl życia jakiegoś narodu, jego historię, technologię, kulturę, sztukę i literaturę, lecz gestykulacji zmienić się nie da. Opowiadając mi o tym, syn opisywał szczegółowo pozycję, jaką przyjmuje kierowca, kiedy zapala papierosa, oraz sposób chodzenia opryszka z Beyoğlu, wyjaśniał, dlaczego trzyma on przy tym ręce z dala od ciała i porusza się nieco bokiem, niczym krab, zwracał moją uwagę na ruch szczęki młodego pomocnika sprzedawcy prażonego grochu, który — śmiejąc się — otwierał usta na całą szerokość, tak jak to robi zresztą większość z nas. Tłumaczył, co oznacza przerażenie widoczne w utkwionym gdzieś przed sobą wzroku kobiety przemierzającej samotnie ulicę z siatką z zakupami w ręku i dlaczego ludzie w mieście patrzą w ziemię, a na wsi — w niebo… I stale na nowo, nie wiem, ile razy, wskazywał mi te wszystkie nasze gesty, szczegóły pozycji manekinów czekających, aż wypełni się wieczność, by ożyć. Warto też dodać, że te wszystkie cudowne dzieła idealnie nadawały się do tego, by eksponować na nich najbardziej wyrafinowane stroje.

      Mimo to w owych nieszczęsnych tworach było coś odpychającego, coś, co budziło w człowieku chęć jak najszybszego opuszczenia tego miejsca i wyjścia na zewnątrz, na światło, do życia. Kryły się w nich… jak by to powiedzieć… jakiś lęk, przerażenie, ból, ciemność! „Ale potem ojciec nie mógł już dłużej obserwować tych codziennych gestów”, oświadczył w pewnej chwili syn, a ja nagle uświadomiłem sobie, czym mogło być to, co mnie do nich tak zrażało. Te ruchy, powszednie czynności, które określałem jako gesty, od wycierania nosa po wybuch śmiechu, od sposobu chodzenia po spojrzenia rzucane ukradkiem, od uścisku dłoni po otwieranie butelki, w oczach ojca i syna straciły niewinność. Na początku, gdy z okien knajpy dla alfonsów patrzyli na tłum ludzi, którzy nie widywali nikogo, kogo mogliby naśladować, oprócz samych siebie i reszty im podobnych, rzemieślnicy nie byli w stanie określić, kto kogoś imituje, kto wzoruje się na kimś i stara się zmienić. Gesty, czyli „największy skarb naszego narodu”, jak je określali, drobne codzienne ruchy ciała ulegały powolnym, niewielkim zmianom jakby na rozkaz jakiegoś niewidocznego, tajemniczego dowódcy; jedne znikały, a na ich miejsce pojawiały się inne, nowe, zaczerpnięte nie wiadomo skąd. Potem, gdy pracowali nad serią figur dzieci, nagle ich olśniło. „To wszystko przez te przeklęte filmy!”, wykrzyknął syn.

      To z powodu tych filmów, sprowadzanych całymi skrzyniami z Zachodu i całymi godzinami puszczanych w kinach, gesty zwykłych Turków zaczęły tracić niewinność. Tak powoli, że niemal niezauważalnie, nasi rodacy zaczęli odrzucać własne ruchy i przyjmować te właściwe innym, imitować je. Nie chciałbym się zbyt szczegółowo rozwodzić, ale syn podał mi całe mnóstwo przykładów na potwierdzenie słuszności gniewu ojca w reakcji na nowe nienaturalne zachowania, niezrozumiałe gesty: podpatrzone w filmach wybuchy śmiechu, wyuczone i nie pasujące do sytuacji ruchy, które towarzyszyły różnym czynnościom, od otwierania okna po trzaskanie drzwiami, od trzymania filiżanki po zakładanie marynarki, te wszystkie kiwania głową, dyskretne chrząknięcia, gniewne żachnięcia się, mrugnięcia okiem, uderzenia pięścią, unoszenia brwi, rozbiegane spojrzenia, wszystkie te ugrzecznione lub brutalne pozy, które zabijały naszą nieco rubaszną dziecięcość gestykulacji. Ojciec nie chciał dłużej patrzeć na te „mieszańce”. Obawiając się, że pod wpływem widoku nowych, uproszczonych ruchów sam mógłby zniszczyć naturalność póz swoich „dzieci”, postanowił nie opuszczać pracowni. Oświadczył, że od dawna zna „istotę tajemnicy, którą należy znać”, i zamknął się w swoim królestwie.

      Patrząc na dzieła powstałe w ostatnim okresie życia mistrza Bediiego, byłem przerażony jak wychowane przez wilki dzikie dziecko, które po latach dowiaduje się, kim jest naprawdę; zacząłem sobie uświadamiać, co mistrz miał na myśli, kiedy mówił o istocie tajemnicy. Wśród patrzących na mnie, zmierzających w moim kierunku figur robotników, sprzedawców, dziadków, babć, kolegów, krewnych i znajomych dostrzegałem też takie, które przypominały mnie, ja sam wręcz byłem tam, w mroku pełnym beznadziei i poczucia przegranej. Pokryte szarym kurzem postacie zwykłych ludzi (wśród nich znajdowali się i gangsterzy z Beyoğlu, i szwaczki, a także znany bogacz pan Cevdet i encyklopedysta Selahattin, strażacy, niezwykłe karły, starzy żebracy i kobiety w ciąży), rzucające w słabym świetle lampy przerażające cienie, wydawały mi się bóstwami, które cierpiały z powodu utraconej niewinności, męczennikami zadręczającymi się, że nie są kimś innym, nieszczęśliwymi kochankami, którzy zapałali do siebie miłością, lecz nigdy nie podzielili ze sobą łoża, aż w końcu pozabijali się