Rafał A. Ziemkiewicz

Ciało obce


Скачать книгу

ection>Strona tytułowa

      Strona redakcyjna

      Copyright © by Rafał A. Ziemkiewicz, 2012

      All rights reserved

      Projekt okładki

      Olga Reszelska

      Opracowanie graficzne i techniczne

      Jarosław Szumski

      ISBN 978-83-7785-026-8

      Zysk i S-ka Wydawnictwo

      ul. Wielka 10, 61-774 Poznań

      tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67

      [email protected]

      www.zysk.com.pl

      Konwersja do formatu EPUB:

      Legimi Sp. z o.o.

      Cóż to jest sumnienie? Mieszkanie jedno z wierzchu ciemne, zewnątrz jasne: w którym bez okien wszystko widać, choć bez drzwi, pełno przychodzących i odchodzących.

      Wtem mieszkaniu dobrym – dobra i ulubiona ojczyzna: przeciwnym sposobem złym – złe i uprzykrzone mieszkanie.

      Wespazjan Kochowski,

      Psalmodia polska XXIX

      Pan Kurtz… on umrzeć.

      Joseph Conrad, Jądro ciemności

      Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

      20% rabatu na kolejne zakupy na litres.pl z kodem RABAT20

      Ciało obce

      Cały problem, mówię do Magdy, sam nie wiem, który już raz to mówię, cały twój problem polegał na tym, że tego człowieka, za którego wyszłaś, nigdy nie było. Ja go tylko udawałem. Dobry w tym byłem, tak dobry, że przez większość czasu sam niewzruszenie wierzyłem, że nim jestem. I gdybyś tylko trochę chciała mi pomóc, naprawdę nie trzeba było wiele, gdybyś tylko odrobinę mi poluzowała – udawałbym do dziś. I wciąż bylibyśmy ze sobą. Oczywiście, taki jaki jestem teraz, nie wyobrażam sobie, jak byśmy mogli ze sobą być, mówię, ale gdybym cię nie stracił, nie zdarzyłaby się żadna z tych rzeczy, które się zdarzyły, więc nie byłbym taki. Gdybyśmy się nie rozstali, powtarzałbym sobie dalej, że mam tyle szczęścia, ile rozsądny człowiek może od życia wymagać, i przy odrobinie obłudy z obu stron moglibyśmy do końca życia grać, ja – porządnego ojca rodziny, który kocha żonę i troszczy się o córkę, a ty – kobietę mającą dla męża tę niezbędną do życia odrobinę szacunku.

      Ale ty oczywiście się na to nie mogłaś zgodzić, mówię do niej, ty zawsze – albo wszystko, albo nic. No więc musiało się skończyć na niczym.

      Tak, bo, słuchajcie, główny problem z Magdą pole gał na tym, że nic nigdy nie było dla niej wystarczająco doskonałe. Na wszystkim potrafiła wypatrzyć jakąś rysę, skazę, to nieważne, że widoczną tylko dla niej jednej, jej to wystarczało, czepiała się tego niedoskonałego szczegółu z całej siły, nawracała do niego bezustannie, oglądała ze wszystkich stron i już nic innego się nie liczyło. Z niczego nie umiała być zadowolona, niczym się cieszyć. Całe nasze wspólne życie, kiedy patrzy na nie dzisiaj ten człowiek, którym jestem, całe to nasze życie było jednym wielkim stresem, ciągłym problemem, nieustannym napięciem i rozpaczliwą ucieczką. Ucieczką Magdy przed nieuporządkowaniem świata. Wtedy nie rozumiałem, że ona ucieka. Że ta ciągle stwierdzana niedoskonałość wszystkiego wprawia ją w przerażenie, w histeryczny popłoch. A przecież to było logiczne. Oczywiste. Jeśli świat nie jest doskonały, to znaczy, że w każdej chwili może się zmienić – a jeśli może się zmienić, to może się i rozpaść. Chciała znaleźć przed tym jakąś obronę, ale wszystko, w czym się próbowała ukryć, z bliska też okazywało się niedoskonałe, rozczarowywało ją, zawodziło. I z tych wszystkich rozczarowań i zawodów największym, najbardziej bolesnym byłem ja. Bo zamiast ideału, który udawałem, okazałem się – jak każdy człowiek – kawałkiem mięsa, nasączonego krwią, żółcią i limfą, wydzielającego z siebie śmierdzący pot, szczynę, bździnę i gówno, z kałdunem pełnym flaków i głową zapchaną myślami o załatwieniu swoich biologicznych potrzeb. Tego właśnie nie umiałaś mi wybaczyć, mówię do Magdy.

      Mówię do Magdy, ciągle do niej mówię, ciągle się przed nią tłumaczę. Rzeczpospolita Polska ustami ondulowanej sędzi ogłosiła, że z uwagi na niezgodność charakterów tych kilkanaście lat było tylko nieporozumieniem, którego skutki anuluje się niniejszym za pomocą stempla, podpisu i znaczków skarbowych. Minęły od tego czasu, od chwili, gdy ostatni raz zmuszeni byliśmy zamienić ze sobą parę słów, już prawie dwa lata – a ja ciągle do niej mówię, ciągle się przed nią usprawiedliwiam albo oskarżam, albo coś tłumaczę. Widocznie to jeszcze jedna rzecz, której się nie można oduczyć, tak jak spania na swojej połowie łóżka – nawet jeśli pamiętasz, żeby zasnąć na środku, to i tak twoje ciało skorzysta z sennej nieuwagi, żeby naprawić niedopatrzenie i ulokować się po właściwej stronie.

      A łóżko mam wielkie jak pastwisko. To był pierwszy mebel, na jaki się w swoim nowym życiu szarpnąłem. Naprawdę się szarpnąłem – po tych wszystkich pieniądzach, jakie wirowały wokół mnie przez ostatnie miesiące, nie jestem w stanie przypomnieć sobie sumy, w porównaniu z nimi śmiesznej, ale wtedy to była dla mnie straszna kasa. Dopiero co udało mi się wynająć mieszkanie, cały mój dobytek wciąż ograniczał się do kilku par dżinsów, swetra, podróbki amerykańskiej kurtki wojskowej i sterty gaci, skarpet, koszulek, ręczników, czego tam jeszcze, wszystko wala się po podłodze w torbach z supermarketu albo wisi na klamkach, gołe ściany, goła podłoga – i w środku tej pustki tragarze ze sklepu skręcają gigantyczne łoże jak z Hollywood, dwa czterdzieści na dwa, z wyzłoconą, ozdobną balustradą z obu stron i grubym, podwójnie resorowanym materacem. Nie ma Magdy? I bardzo dobrze. Wreszcie jestem wolny, w pełni sił, ledwie skończyłem czterdziestkę, a świat jest pełen towaru, tylko brać. Od dziś istnieją tylko trzy żelazne zasady, trzy jedyne rzeczy, które sobie przysięgam: zero wyrzutów sumienia wobec kobiet, zero uczuć dla którejkolwiek i zero onanizmu.

      Nie ma Magdy. Ale mojego pomałżeńskiego łoża też już nie ma. W ogóle nie ma już niczego, tylko drwiąca pewność siebie Buchaltera i ten niespecjalnie czysty przedział w pociągu pośpiesznym do Suwałk, od stacji Białystok jako osobowy. Bolesny skurcz w gardle i słona bania w żołądku, kiedy pociąg szarpie nagle, kołysze się i rusza. Perony Centralnego zostają w tyle i w mroku tunelu nagle dopada mnie atak strachu. Gadam do siebie, żeby go zagłuszyć.

      Właśnie wyruszyłem po swoją śmierć.

      Sięgam po butelkę. Muszę uważać, by nie upić się za szybko, więc tylko trochę, na początek. Byle zagłuszyć ten strach. Głupi strach. Przecież to jeszcze tyle godzin.

      Wszystko naraz. Ojciec, Magda, doktor Hans, Kreszczyński, Groszek, agencja Artura, dziennikarze, dziewczyny z pijaru, kobiety z… Niech będzie najpierw Danka. Jakoś właśnie o niej mam teraz ochotę myśleć i mówić. Danka, mój punkt dojścia i, jak mi się przez dłuższy czas zdawało, optymalne rozwiązanie moich problemów. A teraz – jedyne wspomnienie, z którym nie wiążą się żadne wyrzuty sumienia ani gorycz. Przeciwnie, na samą myśl o niej w spodniach robi się twardo, a śmierć wydaje się dalsza. Beztroski, radosny seks bez żadnych konsekwencji, czyli dokładnie to, co sobie nawzajem obiecaliśmy.

      Danka. Kobieta z ogłoszenia w pornolu. „Mam ochotę na niezobowiązujący seks z superfacetem z Warszawy” – i numer oferty. Superfacet, rozśmieszyło mnie to określenie, może z tego powodu wybrałem to właśnie ogłoszenie z całej kolumny. Napisałem parę słów o sobie, że wolny, z własnym mieszkaniem, gwarantuje dyskrecję oraz higienę i tak dalej. Tydzień później znalazłem na komórce esemesa.

      Nigdy nie odważyłem się zapytać, ile ma lat, mogła być ode mnie trochę starsza, ale na oko nie więcej niż dwa, góra trzy lata. Dla kobiety, w każdym razie dla pewnego typu kobiety, takiej właśnie jak Danka, to kapitalny wiek. Wie już wszystko, czego mogła się nauczyć, i używa tej wiedzy z nieopanowaną zachłannością, żeby wykorzystać coraz bardziej ograniczony czas. Imponował mi jej seksualny apetyt, może nie tyle nawet imponował, ile leczył z kompleksów; po każdym rżnięciu czułem się uspokojony i dowartościowany jak rzadko w życiu. Szła prosto od drzwi do łazienki, zawsze w pośpiechu,