Rafał A. Ziemkiewicz

Ciało obce


Скачать книгу

i nie można z nim zrobić żadnego interesu.

      Fajnie, chyba cały wagon pusty. To przynajmniej przez połowę drogi mamy spokój. Wracaj, chłopie, do przedziału, możesz już sobie pozwolić na następny łyk.

      A więc doktor Hans – tu się zaczyna ścieżka, która skończy się za parę godzin u celu tej podróży. Wywyższenie. Oto zostałem zaproszony na osobistą rozmowę z człowiekiem z samych szczytów listy najbogatszych Polaków, z największym biznesmenem czy oligarchą, czy jak go tam zwać, Trzeciej Najjaśniejszej. Z facetem, który w swoich spółkach ma w pejrolu kilkunastu byłych ministrów i Bóg jeden wie, ilu przyszłych, jest głównym sponsorem partii politycznych, za ganc, prawicowych czy lewicowych, byle miały szansę dojść do władzy, i w ogóle – wiadomo. Przy okazji też powszechnie w kraju znienawidzonym. Wyjąwszy, nawiasem mówiąc, jego rodzinne miasteczko. Mówił mi Artur, że kiedyś Hans zlecił badania swojego wizerunku i tak właśnie wyszło: z całego kraju tylko w swoim mieście wzbudza więcej uczuć pozytywnych niż negatywnych. Co prawda tam też zdrowo naprzekręcał, ale u nas zawsze najważniejsze, czy kto jest swój. Po co mu zresztą te badania były? Może pluć z piątego piętra na to, co sobie ktokolwiek o nim myśli, a interesy prowadzi tego rodzaju, że rozgłos tylko w nich przeszkadza. Rozsądek nakazywałby każdemu na jego miejscu zamknąć się gdzieś i oganiać od dziennikarzy grubym drągiem. A już na pewno nie wsadzać swego nazwiska do nazwy każdej powoływanej na potrzeby holdingu spółki. Jeszcze zrozumiem, po co mu były te fotki w kolorowych pismach, sprowadzanie do Polski baletu z Moskwy czy strapariusa z Nowego Jorku. Pijar jest pijar, każdy biznesmen musi dbać o swój wizerunek, a że Hans dbał bardziej od innych, też da się zrozumieć, w końcu miał więcej od innych kasy. Zresztą dobrze, że wydawał ją na takie rzeczy, dzięki temu agencja Artura mogła załapać się na ich zlecenie, a przez nią z kolei i ja. Ale tej ostentacji z nazwami spółek nie rozumiał nikt. Co by to był za nius, że jakiś bank czy pakiet kontrolny w państwowej firmie mającej wyłączność na pośrednictwo w handlu gazem czy ropą, czy w sieciach energetycznych, wy kupiła, powiedzmy, spółka ABC Poland czy inny tam Przekręt SA? Żaden. Jakiś Maciek czy któryś z jego kolegów po fachu pewnie by za tym połaził, odkrył oczywiście, do kogo prowadzą powiązania kapitałowe, opublikował to u siebie, w dziale gospodarczym na siedemnastej stronie gazety, gdzie nikt nie zagląda, i tyle. Ale jeśli ta firma nazywała się Nowaczyk Tradex czy Nowaczyk Enterprise? Podnosił się krzyk, szajbusy krzyczały o tym z sejmowej mównicy, gazety pisały komentarze, a Hansowi pewnie to nic a nic nie szkodziło, ale po co?

      – To psychologia – tłumaczyłem, kiedy rozmawialiśmy o tym właśnie z Maćkiem. – On musi podkreślać swoje znaczenie. Niech go sobie nienawidzą, byle podziwiali.

      – A ja myślę, że to ta jego żona – odpowiedział. – To ją mają wszyscy podziwiać, a wiadomo, że istnieje tylko jako jego żona, więc go tak nakręca.

      Nie, nie miał racji. U źródła wszystkiego musiała być zaburzona samoocena, kompleks zmuszający do stałego potwierdzania posiadanej władzy i mocy. Tłumaczyłem to Maćkowi, pamiętam tę rozmowę; a prywatnie, nie jako dziennikarza, prosiłem, żeby nigdy tego, co ode mnie usłyszy, nie pisał. Szpanowałem – już wtedy. Dla znajomych stałem się w sprawie Hansa kimś w rodzaju eksperta, skoro nie tylko dla faceta pracuję – niezależny audytor w holdingu, jak to brzmi – ale jeszcze on sam osobiście przekazywał mi to zlecenie. Nie wyprowadzałem Maćka z błędu. Nie rozgadywałem się, co konkretnie robię dla holdingu, niech wszyscy myślą, że to coś strasznie ważnego, odrobina tajemnicy przydaje człowiekowi znaczenia. Dlatego umiem rozszyfrować Hansa, że i mnie takie gierki nie są obce.

      Ten „Hans” potwierdzał moje domysły. Ciekawe, czy to było jego przezwisko z podwórka, czy cinkciarska ksywa, może wzięło się z tego lewego paszportu, na którym robił za Jaruzela interesy w Niemczech, opisywane swego czasu w gazetach – jak to u nas, na opisaniu się skończyło. Na pewno podobało mu się, że tak go podwładni nazywają. Prezesów, dyrektorów czy szefów w holdingu było gdzie spluniesz, a przecież każdy wiedział, że nie pracuje dla nominalnego szefa firmy ani dla samej firmy, bo co to tam firma, zwykły szyld, formalna rejestracja potrzebna do wygodniejszego przelewania pieniędzy czy odpisywania VAT-u – tylko dla doktora Hansa. Jako jego osobisty lennik, choćby najniższej rangi. Bo Nowaczyk Holding to oczywiście nie jest żaden holding, tylko klan, podporządkowany w działaniu zasadzie silnych więzi osobistych bardziej niż służbowych podległości. To mogłem Hansowi powiedzieć nawet bez audytu, na podstawie tego, co wiedziałem z prasy i od znajomych, tylko niby w jakim celu. Nie po to mnie chciał zatrudnić.

      Moja pamięć przechowała z tego spotkania żałośnie mało. Głównie to, że strasznie sapał i w ogóle wyglądał niezdrowo, jakiś taki opuchnięty, zupełnie nie jak na zdjęciach przepuszczonych przez cenzurę jego firmowego pijaru. I tych dwóch facetów bez szyi przy stoliku obok wejścia, każdy z igielitową rurką skręconą jak kabel od słuchawki telefonicznej, wychodzącą z ucha i chowającą się za kołnierzem. Wcześniej widziałem faceta z taką rurką z bliska tylko raz, na inauguracji roku akademickiego, którą raczył na naszym wydziale zaszczycić sam pan prezydent, dopiero potem mi się opatrzyli, jak zacząłem chodzić na biznesowe rauty.

      Wyznaczył mi spotkanie nie w biurze, tylko w restauracji na dole, ale cała boczna sala była pusta, pewnie do osobistej dyspozycji prezesa. Ze mną był Artur, jako ten, który mnie rekomendował, a z nim facet, którego nazwisko usłyszałem wtedy przez łomoczące mi w uszach z wrażenia tętno jako „Leszczyński”, i długo potem tak go w myślach nazywałem, dopiero przy opracowywaniu ankiet okazało się, że Kreszczyński. I to oni dwaj zwracali się do mnie „panie doktorze”; po raz pierwszy, i na szczęście ostatni, od wielu lat ktoś tak do mnie mówił.

      – Oczywiście, słyszałem o pańskich osiągnięciach, bardzo się cieszę, że będzie pan dla mnie pracował. Bardzo mi zależy na pańskiej opinii. Proszę się nie wahać żądać wszystkiego, co będzie panu potrzebne. Pan prezes – skinął głową w stronę Kreszczyńskiego – będzie z panem w stałym kontakcie, ze mną też jest w stałym kontakcie, więc jeśli będzie potrzeba i tak dalej. Parę mało istotnych pytań, kilka uwag mających świadczyć, że docenia wagę prawidłowej komunikacji wewnętrznej i zewnętrznej w swoich spółkach, szczególnie w okresie tak dynamicznego wzrostu jak w ostatnich latach. Czysta kurtuazja. I niczego więcej się nie spodziewałem. Wszystkiego, co chciał wiedzieć o mnie, mógł się już dawno dowiedzieć od swojego personelu. A ja, nawet jeśli chciałbym się dowiedzieć o nim czegokolwiek więcej niż z gazety, i tak nie miałem po co pytać.

      Nie, zaraz, jak mogłem zapomnieć – przecież zirytował mnie wtedy maksymalnie: z tych piętnastu minut z siedem poświęcił na idiotyczną, nadętą przemowę o narodowych interesach, którymi musi się kierować biznes, o bezpieczeństwie energetycznym państwa, zahaczył o jakiegoś stryja, pułkownika spod Monte Cassino, i drugiego, działacza londyńskiej emigracji, żebym nie miał wątpliwości, że do zagarniania szmalu popchnął go wyłącznie patriotyzm. Zabawnie to brzmiało w ustach człowieka uważanego za symbol wszystkich przekrętów i szwindli Trzeciej Najjaśniejszej. Widocznie uznał, że na synu znanego opozycjonisty w ten akurat sposób zrobi najlepsze wrażenie, wielu ludzi zresztą tak zakładało. Skąd mógł wiedzieć, że mówi do człowieka, który właśnie tylko przez wzgląd na nieżyjącego ojca postanowił nie dawać po sobie poznać, że dawno już stracił wiarę.

      Chociaż to, że na towarzyskich imprezach robiłem za dyżurnego katolickiego fundamentalistę, także wtedy, kiedy już nieźle zgłębiłem tajniki podwójnego życia, nie było wcale nieszczere. Gdy mówiłem, że Kościół albo wróci do zasad sprzed Soboru, albo się rozleci, kiedy broniłem celibatu, watykańskiego potępienia dla rozwodów i antykoncepcji, to nie była wcale obłuda, choć nazajutrz po takiej rozmowie znikałem na parę godzin z rzeczywistości, żeby spotkać się z kochanką.

      No więc tyle z tego spotkania było, że Hans obejrzał mnie sobie w krótkiej przerwie między jedną a drugą ważną sprawą i przekazał Kreszczyńskiemu. Jeśli po zapoznaniu