Rafał A. Ziemkiewicz

Ciało obce


Скачать книгу

poddanego do gwałcenia wszystkich swoich zahamowań, złamać go strachem i bezradnością; sztuka zmusić syna, by zgwałcił matkę i żeby wykonanie tego polecenia sprawiło mu rozkosz, sprawić, żeby kochanka ze smakiem zjadała twoje odchody – zagalopowała się, wjeżdżając w de Sade'a, na moment zapominając o wyznaczonej sobie roli kobiety uległej… W ogóle wracał w jej postach, teraz to sobie przypominam, wątek wzbudzania strachu. Z jednej strony wypisywała mi o pragnieniu, żeby być zniewoloną, ale głęboko pod tym pojawiała się ta fascynacja: jaki to rodzaj spełnienia – budzić w kimś takie przerażenie, że można go samym strachem zmusić do wszystkiego? No i właśnie w tym kontekście pojawiał się ten de Sade – w każdym razie zagalopowała się z nim i jakoś, już nie pamiętam, dałem jej to poznać, więc zaraz potem korespondencja wróciła w utarte koleiny.

      Ale od czasu do czasu powtarzały się u niej takie wyskoki w różne zboczone strony – nauczyłem się po prostu zbywać to, co mi się nie podobało, milczeniem. W dniu, gdy z wielką ulgą skończyłem redagować audyt, kiedy wieczorem po robocie podłączyłem się do netu, znalazłem w jej mejlu kolorową fotkę. Przedstawiała dwóch facetów. Jeden ubrany był w coś, co można by uznać za mundur SS, gdyby esesmani nosili mundury z lateksu i robili sobie w nich wycięcia do wypuszczenia na świat półdupków i kutasa. Drugi był skuty łańcuchem, klęczał przed tym pierwszym i robił mu laskę. Rzuciłem na to okiem – odbiło babie? – zamknąłem plik, skasowałem cały list. Za karę, postanowiłem, napiszę do niej dopiero za jakieś dwa, trzy dni, nie wspominając o tym incydencie, sama się domyśli, co sądzę. Nie napisałem oczywiście, bo się z dnia na dzień wszystko pozmieniało.

      Myślę, że gdybym nie wyniósł z domu tego lekceważącego, inteligenckiego stosunku do pieniędzy, Kreszczyński i całe to towarzystwo kupiliby mnie tą lawiną kasy bez reszty. Ale przecież tych kilkanaście lat wcześniej, na początku lat dziewięćdziesiątych, naprawdę mogłem się lepiej ustawić w nowo budowanym ustroju. A ja zostałem na uczelni, pisałem doktorat i po staremu dorabiałem sobie chałturami. Naprawdę dlatego, że wierzyłem w sprawy ważniejsze: kumple z liceum i ze studiów pociągnęli mnie wtedy za sobą w politykę. Zakładali niezależne pismo, żeby mieć wpływ na ludzi i odkłamywać ich świadomość – ale do założenia niezależnego pisma trzeba jakiegoś zaplecza, spółki, która by zarabiała. Dzisiaj przypominam to sobie słabo i niechętnie. Było tak samo jak w osiemdziesiątym dziewiątym, kiedy poszliśmy mniej więcej tą samą paczką, jako młodzież walcząca, pikietować komitet PZPR, żeby nie niszczyli akt swoich zbrodni i oddali Polakom zrabowany majątek, staliśmy pod tym komitetem cały dzień jak idioci i pies z kulawą nogą nie zwracał na nas uwagi. O rzut beretem strajkowała wtedy zajezdnia, więc chłopcy postanowili tam pójść, nawet nie żeby cokolwiek od roboli chcieli, po prostu wystawić na sprzedaż trochę antykomunistycznej literatury i porozjaśniać nieco w mózgownicach. I o mało nie dostali po mordzie, bo robole strajkowali tylko i wyłącznie o podwyżkę, o żadnej polityce ani chcieli słyszeć.

      „Polska Młodych” miała być pismem dla ludzi inteligentnych, wykształconych i zatroskanych losem ojczyzny. Prosta recepta na bankructwo – nie było i nie ma w Polsce takiej grupy targetowej. Pismo miało fatalną sprzedaż i zero reklam, reklam nie mogliśmy zdobyć, bo byliśmy oszołomami, bez kasy z reklam nie dało się poprawić jakości pisma, a na podłym papierze i bez koloru o wyjściu z niszy mowy nie było. Mając niski nakład, skazani byliśmy w Ruchu na wysokie zwroty, a mając wysokie zwroty, nie mogliśmy przy takiej dystrybucji podnieść nakładu, innej zaś dystrybucji jeszcze długo w Polsce nie było. Spółka PM miotała się od drukowania pocztówek po handel importowaną herbatą, odbijała się jak od ściany o odsetki, użeranie z biurwami, szlag by to wszystko trafił – beznadziejna szamotanina. Chłopaków to oczywiście tylko utwierdzało w bojowym zapale, Wacenty szarpał na zebraniach brodę i perorował z ogniem w oczach, że komunistyczno-udecki układ usiłuje nas zdusić, ale nie zdusi, i to na ludzi działało, przynajmniej wtedy, gdy się tam plątałem. Ale prawda była taka, że dokładnie jak na tych pikietach, na których domagaliśmy się rozliczenia komunistów, gówno kogo obchodziło to wszystko, z czym do ludzi startowaliśmy, naród miał głęboko w dupie nasz honor i ojczyznę, o nas samych nie wspominając.

      Byłem w tym wszystkim? Byłem. Ale jakoś tak połowicznie. Jako biznesowy doradca, przez pewien czas dyrektor administracyjny, marnujący czas na beznadziejne próby stworzenia jakiegoś materialnego zaplecza dla niepodległościowej prawicy. Na tyle schowany na zapleczu, że nie spotkałem potem w życiu nikogo, nie licząc oczywiście dawnych kumpli, kto by w ogóle o tym epizodzie w moim życiorysie wiedział. Co wcale nie znaczyło, że tego nie przeżywałem. Przeciwnie, mało czym się w życiu tak przejmowałem. Nusia miała cztery latka, remontowaliśmy mieszkanie, Magda traciła właśnie pracę, bo wydawnictwo bankrutowało i rozwiązywało redakcje, a ja większość energii poświęcałem lustracji i dekomunizacji oraz wściekaniu się na wszystkich tych brodaczy, którzy latami przesiadywali w gabinecie u ojca, że nagle zaczęli jakieś humanitarne wygibasy, że niby z jednej strony totalitaryzm be, ale dzisiaj lepiej sza, żadnych rozliczeń ani polowań na czarownice, kapować owszem było brzydko, ale dziś kapusiów karać jest jeszcze brzydziej, i tak dalej.

      – Haniebnie się ci twoi zachowują, ha-nieb-nie – pamiętam, jak rozwścieczony tym wszystkim klaruję ojcu: – Mowa chrześcijanina ma być prosta, tak-tak, nie-nie. A co oni mówią? No, że niby tak, ale w zasadzie z drugiej strony niemniej, biorąc pod uwagę i nie zapominając o kontekście… Co to jest za pieprzenie, tato?

      To był jedyny moment, kiedy zareagował ostro.

      – Nie takim językiem, synu.

      – Dobra, dobra, przepraszam za język, tu nie o język chodzi. To jest sprawa elementarnego ładu moralnego. Ktoś się dopuszczał ostatniego draństwa, podłej zdrady. Wyciągał zwierzenia ze swych przyjaciół, podszywając się pod jednego z nich, a potem donosił prześladowcom, co kto mówi, co planuje, i brał za to pieniądze. A oni dzielą włos na czworo i stają na głowie, żeby taką kanalię wybielić. Że może taki kapuś, robiąc te wszystkie brzydkie rzeczy, cierpiał. Że sam moralny upadek jest dla niego wystarczającą karą. Odwracanie kota ogonem! I jak, robiąc coś takiego, można żądać od prostych ludzi, żeby żyli przyzwoicie i nie kradli jak za peerelu? No, cieszę się, tato, że się od tego zdystansowałeś, że się nie wypowiadasz, ale to za mało. Ty ze swoim nazwiskiem nie możesz milczeć, powinieneś być z nami.

      Bronił się twardo, ale zupełnie od czapy, że Olszewski rujnuje reformy gospodarcze i otwiera drogę najgorszym ciemnym żywiołom.

      – Ależ kto ci każe popierać Olsza, napisz po prostu krótki tekst, że dobro jest dobre, a zło złe. Albo podpisz się przynajmniej pod apelem, skoro Herbert mógł podpisać, to i ty się nie masz czego wstydzić.

      – Rewolucyjny motłoch zabiera się do gilotynowania swoich przywódców – odparł, wciąż słyszę, jak to mówi, mocnym głosem, z rzadką u niego zawziętością. – Naprawdę nie dostrzegasz, co tu się dzieje? Przywódcy rewolucji stali się przeszkodą dla tych, którzy brali w niej udział w piątym, siódmym szeregu albo w ogóle przyłączyli się w ostatniej chwili. A teraz nie mogą dojechać na rewolucyjnej fali do najwyższych stanowisk, bo te z prawa należą się tym, którzy walczyli w szeregu pierwszym. Więc muszą tych bardziej od siebie zasłużonych oskarżyć, unurzać, żeby móc ich odesłać na szafot. Po co ty się w te brudy angażujesz, synu?

      I tak dalej. Męczyliśmy się z godzinę, schodząc co raz na inne, neutralne tematy, a potem znowu wracając, ale nie dał się na nic namówić. Wieczorem pojechałem na spotkanie z Wacentym, który rozpaczliwie próbował reanimować pismo na jeszcze jeden, specjalny numer, żeby wydrukować listę Macierewicza, choćby go mieli po tym zamknąć, i przyznałem się chłopakom, że na ojca liczyć nie możemy. Cała szarpanina się zresztą zakończyła jak zwykle na niczym, nie było pieniędzy na papier, drukarnie też żądały kasy z ręki do ręki. Ale moi koledzy się nie poddawali. W końcu uruchomili „Polskę Młodych” w nowej mutacji, jako niskonakładowy kwartalnik, i puścili