Cixin Liu

Problem trzech ciał


Скачать книгу

usłyszała dochodzące z okna na pierwszym piętrze salwy szalonego śmiechu. To była kobieta, którą kiedyś nazywała matką.

      Odwróciła się i ruszyła przed siebie, nie dbając o to, gdzie poniosą ją nogi.

      Znalazła się przed drzwiami profesor Ruan Wen. Przez cztery lata studiów była ona jej doradczynią i najbliższą przyjaciółką. Przez następne dwa lata, kiedy Wenjie była magistrantką na Wydziale Astrofizyki, i w chaosie rewolucji kulturalnej, która potem wybuchła, pozostawała, jeśli nie liczyć ojca, jej najbardziej zaufaną powierniczką.

      Ruan ukończyła studia na Uniwersytecie w Cambridge i jej dom fascynował kiedyś Wenjie: wysmakowane książki, obrazy i płyty przywiezione z Europy, pianino, zestaw fajek w europejskim stylu na delikatnej drewnianej podstawce (ten, który należał do ojca Wenjie, był podarunkiem od Ruan). Niektóre z nich były wykonane z rosnącego w basenie Morza Śródziemnego wrzośca, inne z tureckiej pianki morskiej. Każda wydawała się przepełniona mądrością mężczyzny, który kiedyś trzymał jej cybuch w dłoni albo ustnik w zębach, chociaż Ruan nigdy o nim nie wspomniała.

      Ten gustownie urządzony, ciepły dom był niegdyś bezpieczną przystanią dla Wenjie, kiedy chciała uciec przed burzami szalejącymi na świecie, ale skończyło się to z chwilą, gdy przeszukali go czerwonogwardziści i zabrali Ruan jej dobytek. Podobnie jak ojciec Wenjie, wiele wycierpiała podczas rewolucji kulturalnej. Na wiecach walki klas wieszano jej na szyi parę butów na wysokich obcasach, a twarz smarowano szminką, by pokazać, że wiodła zepsute życie kapitalistki.

      Wenjie pchnęła drzwi do jej mieszkania i zobaczyła, że bałagan, który zostawili po swojej wizycie czerwonogwardziści, został uprzątnięty – podarte obrazy olejne sklejono i z powrotem powieszono na ścianach, przewrócone pianino postawiono i wyczyszczono, chociaż było zepsute i nie można już było na nim grać, parę ocalałych książek postawiono porządnie na półce… Ruan siedziała z zamkniętymi oczami w fotelu za biurkiem.

      Wenjie podeszła do niej i łagodnie pogładziła ją po czole, twarzy i rękach. Ciało jej mentorki było zimne. Prawdę mówiąc, Wenjie już wcześniej zauważyła stojącą na stole pustą buteleczkę po tabletkach nasennych. Przez chwilę stała w milczeniu. Potem odwróciła się i wyszła. Nie czuła już smutku. Była jak licznik Geigera wystawiony tak długo na zbyt silne promieniowanie, że jego strzałka pokazywała bezgłośnie zero.

      Zanim jednak opuściła mieszkanie Ruan, spojrzała na nią jeszcze raz. Zauważyła, że profesor Ruan nałożyła makijaż, cienką warstwę szminki i buty na wysokich obcasach.

      2

      Milcząca wiosna

Dwa lata później, góry Wielki Chingan

      – Drzeeewooo…

      Po tym głośnym, przeciągłym okrzyku przewrócił się z hukiem potężny modrzew dahurski, gruby jak kolumny Partenonu, i Ye Wenjie poczuła, że ziemia zadrżała.

      Podniosła siekierę i piłę i zaczęła oczyszczać pień z gałęzi. Za każdym razem kiedy to robiła, miała wrażenie, że oczyszcza cielsko olbrzyma. Czasami wyobrażała sobie nawet, że tym olbrzymem jest jej ojciec. Wracały wspomnienia tego strasznego wieczoru sprzed dwóch lat, kiedy obmywała w kostnicy zwłoki ojca, a pęknięcia i szczeliny w korze modrzewia wydawały się zamieniać w stare blizny i świeże rany pokrywające jego ciało.

      W rozległych lasach i na stepach Mongolii Wewnętrznej rozmieszczono ponad sto tysięcy ludzi z sześciu dywizji i czterdziestu jeden pułków Korpusu Produkcji i Budowy. Kiedy „wykształcona młodzież” – studenci, których uczelnie przestały istnieć – opuściła miasta i przybyła w te puszcze, wielu z nich żywiło romantyczne marzenia, że gdy przez granicę chińsko-mongolską przetoczą się kolumny czołgów radzieckich rewizjonistów imperialistów, chwycą za broń i uczynią ze swych ciał pierwszą linię obrony republiki. I faktycznie takie oczekiwania stały za strategiczną decyzją o utworzeniu Korpusu.

      Ale wojna, której pragnęli, była niczym góra na drugim końcu stepu – wyraźnie widoczna, lecz odległa jak miraż. Musieli więc zadowolić się oczyszczaniem pól, pasieniem zwierząt i wycinką drzew.

      Wkrótce młodzi mężczyźni i kobiety, którzy wcześniej wyładowywali rozpierającą ich energię, pielgrzymując do świętych miejsc rewolucji, odkryli, że w porównaniu z otwartą przestrzenią i przestworem nieba tutaj największe chińskie miasta w głębi kraju były tylko zagrodami dla owiec. Pośród zimnych, bezkresnych lasów i stepów ich zapał był daremny. Gdyby ktoś z nich miał przelać krew, zastygłaby szybciej niż krowi nawóz i byłaby mniej niż on pożyteczna. Ale ich los został przypieczętowany – byli pokoleniem, które miał pochłonąć ogień. Tak więc pod naporem ich pił łańcuchowych rozległe leśne morza zamieniały się w ogołocone z drzew góry i wzgórza. Ich traktory i kombajny przekształcały trawiaste równiny w pola uprawne, a potem w pustynie.

      Ye Wenjie mogła opisać wylesianie, którego była świadkiem, tylko jednym słowem: szaleństwo. Jak daleko sięgnęła okiem, wysokie modrzewie dahurskie, wiecznie zielone sosny zwyczajne, wysmukłe i proste brzozy białe, sięgające chmur osiki koreańskie, rozsiewające aromatyczny zapach jodły syberyjskie, brzozy czarne, wiązy górskie, jesiony mandżurskie, Chosenia arbutifolia, dęby szypułkowe i mongolskie padały pod ciosami siekier. Jej kompania z setkami pił łańcuchowych posuwała się niczym chmara stalowej szarańczy, a po jej przejściu zostawały tylko pniaki.

      Powalony modrzew dahurski, pozbawiony już gałęzi, był gotowy do odciągnięcia przez traktor. Ye delikatnie pogładziła świeży przekrój jego pnia. Często to robiła, jakby te powierzchnie były rozległymi ranami, jakby mogła wyczuć ból drzewa. Nagle zobaczyła inną rękę głaszczącą takie samo miejsce na pniaku. Drżenie tej dłoni świadczyło o sercu, które biło identycznym rytmem jak jej. Chociaż była biała, Ye widziała, że należy do mężczyzny.

      Podniosła głowę. To był Bai Mulin. Szczupły, delikatny, w okularach, był reporterem „Wiadomości Wielkiej Produkcji”, gazety Korpusu. Przyjechał poprzedniego dnia zebrać informacje o jej kompanii. Ye czytała jego artykuły, pisane pięknym stylem, świadczące o wrażliwości niepasującej do surowego otoczenia.

      – Ma Gang, chodź tutaj – krzyknął Bai do stojącego trochę dalej młodego mężczyzny.

      Ma, o wydatnym torsie, muskularny, był potężny jak niedawno ścięty modrzew. Podszedł do Baia, który zapytał:

      – Wiesz, ile lat miało to drzewo?

      – Można policzyć słoje – odparł Ma, wskazując pniak.

      – Policzyłem. Ponad trzysta trzydzieści. Pamiętasz, ile czasu zajęło ci ścięcie go?

      – Nie więcej niż dziesięć minut. Musisz wiedzieć, że jestem najszybszym pilarzem w kompanii. Do każdego oddziału, do którego mnie przydzielą, zabieram ze sobą czerwony proporczyk przodownika pracy.

      Podniecenie w tonie Ma Ganga było typowe dla wszystkich, na których Bai zwrócił uwagę. Zostać przedstawionym w „Wiadomościach Wielkiej Produkcji” było wielkim zaszczytem.

      – Ponad trzysta lat! Tuzin pokoleń. Kiedy to drzewo było zaledwie krzewiną, rządziła jeszcze dynastia Ming. Wyobrażasz sobie, ile przetrwało burz, ilu wydarzeń było świadkiem? A ty ściąłeś je w parę minut. Naprawdę nic nie czułeś?

      – A co niby miałbym czuć? – Ma Gang spojrzał na niego pustym wzrokiem. – To tylko drzewo. Drzewa są jedyną rzeczą, której nam tutaj nie brakuje. Jest mnóstwo starszych od tego.

      – Dobrze. Wracaj do pracy.

      Bai potrząsnął głową, usiadł na pniaku i westchnął.

      Ma Gang również potrząsnął