Zbigniew Nienacki

Raz w roku w Skiroławkach. Tom 1


Скачать книгу

stadzie gawronów, różnych chorobach i wielkiej tajemnicy, która ujawniona została pannie Józi

      Do Skiroławek przyleciało wielkie stado gawronów. Najpierw obsiadły rozgrzebany stóg słomy, który pod lasem na polu starego Kryszczaka od roku już tkwił bezużytecznie. Potem rozlazły się po ośnieżonych polach, co jakiś czas przysiadając na gałęziach samotnych grusz na miedzach, albo na stwardniałych od mrozu grudach ziemi, którą tu i ówdzie wiatr ze śniegu obnażył. Duże, ciężkie ptaki o lśniących jak sadza skrzydłach i drapieżnych dziobach wypełniały zimową ciszę żałosnym krakaniem. Małe ich stadko, kracząc przeraźliwie, jakiś czas krążyło nad krytym eternitem domem malarza Porwasza, a następnie usiadło na łące tuż koło domu pisarza Lubińskiego. Czego tam szukały, nie wiadomo, ale dość długo wrzeszczały w bezlistnych gałęziach starego sadu wiśniowego, aż w końcu Lubiński wyszedł na swój taras i dwukrotnie wystrzelił do nich ze swej angielskiej dubeltówki. Gawrona żadnego nie zabił, spłoszone tylko przeniosły się pod szkołę, a potem bliżej sklepu i rybaczówki, gdzie żer znalazły – wyrzuconą na lód drobnicę rybną. Wieczorem znikły, a rano widziano je już o czternaście kilometrów dalej, na polach koło miasteczka Barty. W Skiroławkach pozostała tylko para starych kruków, która miała gniazdo na skraju lasu, na wysokiej aż do nieba sośnie, i latem czy zimą krążyła wysoko nad dachami domów, nawołując się przejmująco i wypatrując padliny. Ale do tych dwóch czarnych ptaków ludzie byli przyzwyczajeni, bo mieszkały na owej sośnie od niepamiętnych czasów.

      Wraz z gawronami przyleciały do wioski nowe troski. Cieśla Sewruk nagle obwieścił przed sklepem, że podjął ostateczną i nieodwołalną decyzję: utopi się, ponieważ nie może znieść ciężaru długów jakie na nim spoczywają i od czasu do czasu jawią się przed oczyma w postaci komornika państwowego. Kiedy i gdzie dokona swego czynu, tego cieśla Sewruk jeszcze nie wyjawił, bo sam nie wiedział, ale pewną sprawą było, że stanie się to wkrótce, może jutro lub pojutrze, gdyż jutro lub pojutrze znowu zapowiedziano mu komornika. Życzliwi ludzie radzili Sewrukowi, aby raczej wybrał śmierć przez powieszenie, ponieważ lód na jeziorze miał już grubość dłoni męskiej, ale cieśla Sewruk upierał się przy swoim, a wreszcie stwierdził, że skoro ma trzech dorastających synów, to mogą dla niego zrobić choćby tyle, aby lód porąbać w tym miejscu, gdzie będzie się topił. Omawiano tę kwestię długo i dokładnie, a że Sewruk rzecz jasna nie miał przy sobie ani grosza, więc rozmówcy i doradcy raz po raz wbiegali do sklepu po tanie wino. Tedy choć narada rozpoczęła się o dwunastej w południe, o trzeciej cieśla Sewruk wrócił do domu zupełnie pijany.

      W tym samym czasie pojawił się w wiosce instruktor rolny, młodzieniec nazwiskiem Różyczka i najpierw odwiedził gospodarstwo Kondka, a potem Szulca, Słodowika i Kryszczaka. Poprzedniego dnia wezwał do siebie Różyczkę naczelnik Urzędu Gminnego w Trumiejkach, magister inżynier Stanisław Gwiazda, lat trzydzieści trzy, mizernej postury, ale, jak twierdzono w województwie, o wielkim politycznym rozumie.

      – W marcu a najdalej w kwietniu – powiedział do Różyczki naczelnik – odbędą się wybory sołtysów. W Skiroławkach od dwunastu lat sołtysuje Jonasz Wątruch, który, jak wiadomo, wierzy, że ziemią rządzi Szatan. Uważam to za błąd, który odziedziczyłem po swoich poprzednikach. Nie będzie w mojej gminie sołtysem taki osobnik. Słyszałem, że jego kandydaturę popierać zamierza doktor Niegłowicz, ale wiem także, że wielu jest takich w Skiroławkach, co z sołtysowania Wątrucha nie są zadowoleni. Pojedziecie do Skiroławek, kolego Różyczka, i pogadacie z ludźmi, niech zgłoszą innego kandydata.

      Tak mówił naczelnik Gwiazda, bo nie lubił doktora. Doszły do niego w swoim czasie słuchy, że jego żona, Jadwiga Gwiazda, zamiast do rodziców swoich, ponoć do doktora w Skiroławkach na noc, a nieraz na noc i dzień, i jeszcze jedną noc jeździła i chyba swoim obyczajem wysoko grube uda zadzierała. Ale nie tym się przejmował naczelnik. Jak każdy kurdupel pragnął kobiety dużej, szerokiej, toteż i taką sobie wziął, i począł z nią dwoje dzieci, syna i dorodną córkę. Miała owa Jadwiga wzrost potężny i szeroką budowę, była co najmniej o dwie głowy wyższa od naczelnika. Kiedyś lubił on polegiwać między jej zadartymi udami jak w kolebce, nawet w ten sposób do snu go umiała ukołysać, kiedy był bardziej spracowany. Ale z biegiem czasu, czując nad nim swoją fizyczną przewagę, po gębie go zaczęła bić z byle powodu i to przy dzieciach. Gdy przed trzema laty nastał w Trumiejkach, dziewczynę młodziutką sobie upatrzył, urzędniczkę najniższej rangi imieniem Marylka – małą, drobną, wiecznie zakatarzoną, z udami wątłymi jak u żabki – i z nią miewał wielką przyjemność, zabierając do hotelu na różne narady w mieście wojewódzkim. Nikt go o romans z ową Marylką nie posądzał, bo kto miał oczy w głowie nawet na nią spojrzenia łaskawego nie rzucił, takie to było niewyrośnięte, zagłodzone i do tego z wiecznym katarem. Lecz jemu wszystko się w niej podobało: krzywe i wątłe nóżki, tak samo cienkie w udach jak i w kostce, sterczące łopatki w przygarbionych trochę plecach, kosmyki rzadkich i wypłowiałych włosów, piersiątka maleńkie i blade jak plasterki cytryny, przyrodzenie z runem tak obfitym i bogatym, jakby natura dała jej tam w nadmiarze to, czego poskąpiła na głowie. Naczelnik Gwiazda często myślał o pannie Marylce i przyjemności jaką mu sprawiało, gdy kładł swoją szorstką dłoń na owym runie szorstkim, ale bogatym, a ona mówiła mu wówczas, siąkając nosem: „Ach, Stasiu, jaki ty jesteś świntuch”. Tak w ogóle, to rzadko się z nią spotykał i pieszczotą darzył, ponieważ był przezorny i ostrożny jak lis. Niekiedy chodząc po Trumiejkach marzył, że jest królem potężnym, który Marylkę mógłby w jakimś zamku osadzić, strażami wiernymi otoczyć i odwiedzać dwa razy w tygodniu w masce na twarzy. A że był w rzeczy samej naczelnikiem, tedy z czasem Marylkę udało mu się osadzić na posadzie w gminnej spółdzielni w Bartach, pokoik jej wynajął, ale nawet i tam do niej nigdy nie jeździł osobiście, tylko liścik słał przed każdorazowym spotkaniem. Albowiem bał się swojej żony. I nawet był rad, że Jadwiga do rodziców niekiedy wyjeżdża, i przez jakiś czas cichą wdzięczność do doktora Niegłowicza nosił w sercu. Krótko jednak, bowiem Jadwiga po tych wizytach jeszcze bardziej zhardziała i jeszcze częściej go biła, także i przy dzieciach. Oto dlaczego naczelnik Gwiazda nie lubił doktora i nie chciał, aby sołtysem został jego kandydat, Jonasz Wątruch. Inna sprawa, że Jonasz Wątruch faktycznie wierzył w panowanie Szatana, co mogło budzić wątpliwość, czy należy takiej osobie powierzać urzędową władzę nawet w tak odległej wiosce jak Skiroławki.

      Instruktor rolny Różyczka zjawił się więc w wiosce ubrany w czarne paletko i czarną czapkę, chodził od zagrody do zagrody, przypominając niektórym gawrona z tego stada, co to troski przyniosło do Skiroławek. W rzeczy samej podobnie jak gawron podskakiwał. A to dlatego, że mróz tego dnia dawał się we znaki, a instruktor rolny Różyczka, choć miał dopiero dwadzieścia dwa lata, wiedział już, że jako urzędnik powinien chodzić w pantoflach a nie filcowych butach, nosić palto, a nie fufajkę. Marzł tedy, i z tego powodu, idąc od zagrody do zagrody, podskakiwał na śniegu, aby rozgrzać swoje stopy.

      Tak oto do Jonasza Wątrucha ni stąd, ni zowąd przyleciała czarna troska, że nie będzie już dłużej sołtysem w Skiroławkach, bo taka jest wola naczelnika Gwiazdy. Przyniosła mu tę troskę ze sklepu jego żona Maria, kobieta małomówna i nad wyraz łagodna ową cudowną łagodnością, którą tylko niektóre kobiety obdarzono. Słodka to łagodność, cicha i powolna mężczyźnie, radosna i powabna, kojąca serce i umysł. Nie było nigdy słychać babskiego jazgotu w domu Wątrucha, tylko szmer kobiecej krzątaniny koło pieca i garnków, koło krów i trzody. Nawet na kury i kaczki wołała Wątruchowa głosem łagodnym, niezbyt donośnym. Zawsze też uśmiech był na jej twarzy, ale nie szeroki i prostacki, ale wątły i delikatny jak powiew majowego wiatru. Jedyna córka Wątruchów, również Maria, podobna była do matki, wysoka i piersiasta, z długim grubym warkoczem i tą samą łagodnością, i powolnością w ruchach. Nigdy nie odwiedziła żadnej wiejskiej zabawy, w polu lubiła pracować, również przy krowach i świniach. I uśmiechała się tak samo łagodnie jak matka, gdy ktoś drogą koło domu przejeżdżał i uśmiech jej posyłał. Ale oprócz