nagle w dłoniach trzymają twarde jak bochny chleba pośladki młodych kobiet, a stare niewiasty krzyczą z rozkoszy jak młode dziewczęta, którym po raz pierwszy zadaje ktoś ból miłości.
– A jeśli ktoś kogoś kocha i chce być tylko z nim?
– Nie wiem, dziecko, co dzieje się wtedy. Przecież nie ma przymusu, aby pójść do młyna. Nikt nie wie nigdy, kto był tam, lub kto tam nie był, bo nie rozmawia o tym kochanek z kochanką, ani mąż z żoną, ani ojciec z synem, ani matka z córką, ani mężczyzna nie mówi o tym z mężczyzną. Może ta noc w ogóle nie istnieje? Może nikt w tę noc nie chodzi do młyna? Może to wszystko nieprawda? Tylko, że potem we wsi panuje przejmująca cisza i wielki smutek, jakby ktoś twarze ludzkie posypał popiołem z ogniska rozpalonego na wyspie.
– Byłeś tam?
– Tak. Wiele razy. I jeszcze wiele razy tam pójdę. Może dlatego tu mieszkam, tu żyję i tu chcę umrzeć, że jest taka noc, w której dowiaduję się prawdy o sobie. I w której każda kobieta może posilić się moim ciałem, a ja mogę posilić się ciałem każdej kobiety. W tę mroczną noc, gdy idę do młyna z wyciągniętymi przed siebie rękami, wydaje mi się, że widzę wszystko niezwykle jasno, i siebie, i innych, i cały świat, a przez wszystkie pozostałe dni i noce w roku jestem ślepcem, który błądzi z wyciągniętymi przed siebie rękami. Ale nie mów o tym nikomu, nie rozmawiaj o tym z nikim, nawet ze mną. Tylko rozglądaj się wokół siebie gdziekolwiek będziesz, i patrz, czy nie ujrzysz gdzieś owego niebieskawego płomienia, nie poczujesz w sobie żaru krwi, nie odkryjesz, że ten płomień gorzeje w tobie. A wtedy zamknij oczy, wyciągnij przed siebie ręce i idź, idź, idź…
Tak mówił doktor, a panna Józia nieświadomie rozchyliła białe uda, przymknęła oczy, rękoma odrzuciła kołdrę i chwyciła doktora za szyję.
– Chodź – powiedziała. – Chodź prędzej.
Nazajutrz pannę Józię zobaczył ktoś na ganku domu doktora i wieść o tym natychmiast rozeszła się po całej wiosce. Żona pisarza Lubińskiego, pani Basieńka, wbiegła zdyszana do pracowni swego męża, który pisał: „I wtedy Luiza podniosła się na palcach i dotknęła ustami jego szorstkich od wiatru warg”.
– Ta dziwka od malarza przeniosła się do domu doktora. Co będzie, jeśli dowie się o tym Porwasz?
– Nie dowie się – odparł spokojnie pisarz Lubiński. – Zainteresowani ostatni dowiadują się o podobnych historiach.
– Doktor nie powinien tak postępować – tupnęła nogą pani Basieńka. – We wsi jest tyle kobiet, że nie musi odbierać ich swoim przyjaciołom.
– Nic nie wiesz o miłości – stwierdził pisarz Lubiński. – Nawet zapewne nie słyszałaś nigdy o historii Amfitriona. Poprzez kobiety naszych przyjaciół zbliżamy się do nich bardziej niż poprzez rozmowy, wspólne polowania i picie wina.
– Ładnych rzeczy mnie uczysz – wydęła pogardliwie usteczka pani Basieńka. – Może napiszesz o tym w swojej książce?
– Daj mi święty spokój – mruknął pisarz Lubiński. – I zadzwoń dziś do doktora. Jeśli ma wolny wieczór, o czym wątpię, zaproś go do nas na kolację. Tęsknię do rozmowy o „Pismach semantycznych” Gottloba Frege.
Doktor miał zajęty wieczór i także noc, i wieczór następny, ponieważ panna Józia dopiero po trzech dniach wyjechała do stolicy. Dała się doktorowi raz, a potem dwa razy upokorzyć, choć to wyglądało odrobinę inaczej niż sobie wyobrażała, było jednak przyjemnie i z czasem nawet doszła do wniosku, że prawdziwa kobieta nie powinna żyć bez upokorzeń ze strony mężczyzny. A gdy panna Józia upokorzona została po raz trzeci i jak wielkie naczynie wypełnione zachwytem zasypiała z rozchylonymi ustami i wyszczerzonymi ząbkami, doktor wtulił twarz między jej duże piersi i nasłuchiwał uspokajającego się łomotu serca. Miał zmysły syte, a sumienie spokojne, bo wydawało mu się, że był człowiekiem sprawiedliwym i po równo między siebie i kobietę podzielił szczęście rozkoszy. Wraz z sytością zmysłów naszedł go smutek, który, jak uczyli starożytni, bywał w takich razach właściwością wszystkich istot żywych, on jednak sądził, że zawsze szczęście otwiera drogę do smutku, tak jak szczyt góry otwiera widok na strome zbocza, wąwozy i przepaście. Na jego wargach pozostał wciąż nieco słony smak kobiecego potu, prawym policzkiem wyczuwał twardą jak gumowy koreczek brodawkę gorącej piersi, którą przypłaszczył ciężarem głowy. Było mu słodko i spokojnie, zmęczenie kładło palec na powieki. I raptem strzęp jakiegoś przerażającego obrazu przepędził ogarniający go sen. Zobaczył w nocnym lesie człowieka bez twarzy, który skradał się między ośnieżonymi świerkami, to znów biegł przez głęboki śnieg, przewracając się o zmurszałe pieńki, oślepły od czerwonej mgły niespełnionego pożądania. Tedy zbudził się na dobre doktor Niegłowicz, strząsnął z siebie zmęczenie, jak pielgrzym strząsa z siebie pył dalekiej drogi, po cichu wstał z łóżka, ubrał się, wziął z zamkniętej na klucz szafy włoską dubeltówkę, nabił lufy brenekami i znalazł się w salonie, gdzie na grubym dywanie pochrapywały głośno dwa jego kudłate wilczury. Powitały go rytmicznym postukiwaniem ogonów o podłogę, ale nie pozwolił im pójść ze sobą na dwór. Po chwili ogarnęła go noc zimowa i nieprzyjemnie zaskrzypiały w uszach własne kroki na zlodowaciałym śniegu. Minął furtkę w ogrodzeniu i w lesie skręcił zaraz w wysoki śnieg, aby móc iść ciszej. Przeszedł obok zasypanego śniegiem dołu po sadzonkach. Na pobliskiej polanie nad zatoką przystanął obok starego świerka i zapatrzył się w mrok. Niebo było ciemne, ale cała polana szarzała bielą śniegu. Przygarbił się doktor od ciszy jak świerk od ciężaru zimy i patrzył na poszarzałą polanę aż do bólu w oczach i wrażenia, że widzi czarną smugę na śniegu, podobną do klęczącego człowieka, który pochyla się nad czymś, co leży między dwoma pniakami młodych świerczków. Nikogo jednak na polanie nie było i doktor zawrócił do domu, gdzie w salonie znowu powitało go postukiwanie psich ogonów, a w sypialni spała z otwartymi ustami młoda kobieta.
Do stolicy panna Józia odjechała uwożąc w celofanowej torebce dwa kilogramy dobrze zamrożonych żołądków gęsich, które doktor kupił w niedalekiej tuczarni drobiu. Żołądki te wkrótce zjadła, ale wspomnienia pozostały, bo tak naprawdę chyba tylko one są jeszcze coś warte.
Doktor przyjął jej wyjazd z odrobiną ulgi, gdyż odtąd mógł swobodnie oddawać się rozmyślaniom i rozdrapywaniu rany, jaką zabójca bez twarzy zadał latem jego dumie i poczuciu sprawiedliwości. Jednak z czasem zabrakło mu widoku jej wilgotnych łakomych ust, bliskości krągłych kobiecych kształtów, rozkoszy, w której dzięki niej się pogrążał. Dręczyła go bezsenność i niemal w każdą noc wychodził z domu uzbrojony w swoją włoską dubeltówkę, wędrując na polanę, gdzie dokonała się śmierć małej Haneczki.
Próżne to jednak były wyprawy. Tymczasem mogiłę dziewczynki zasypywał śnieg i coraz mniej czytelny stawał się napis namalowany na kawałku sklejki przybitej do krzyża na grobie:
Tu leży mała Haneczka, pąk zielony
co go nóż śmierci skosił,
zbir urąga żywym, Bóg każe wybaczyć,
matka o zemstę prosi.
Kto ów wiersz wymyślił, kto wykonał napis na kawałku sklejki – tego we wsi nie wiedziano. Mówiono, że słowa do wiersza złożył pisarz Lubiński, a matka Haneczki, Millerowa, olejną farbą na sklejce litery wypisała. Ale pewności w tych sprawach nikt nie miał, zresztą, nie godziło się prawdy dochodzić. Proboszcz Mizerera źle się wyrażał o wierszu na mogile Haneczki, twierdząc, że zemstę człowiek powinien zostawić Bogu. Tym niemniej doktor prawie w każdą noc chodził na zaśnieżoną polanę, ponieważ tamtej strasznej nocy nie chciało mu się wypuścić psów do lasu ani samemu zbadać przyczyny ich niepokoju.
O naturze Kłobuków i zwyczajach oficerów służby kryminalnej oraz twarzy mordercy
Na początku lutego