tylko mały krok nie dzielił go od tego, aby taką młodziutką dziewczynę wykorzystać w lesie i zabić? Tak, ludzie w Skiroławkach mieli podstawy, aby go podejrzewać o zbrodnię.
— Ja też jestem podejrzany — oświadczył Kryszczak na ławeczce przed sklepem.
Jak bąk zahuczał śmiechem cieśla Sewruk. Piskliwie roześmiał się Antek Pasemko. A inni, młody Galembka i Franek Szulc, tylko uśmiechnęli się pobłażliwie.
— Wy, dziadku — oświadczył Franek Szulc — potraficie co najwyżej ozorem trochę poświntuszyć, synową podmacać albo do Porowej raz na miesiąc pójść. Nic więcej. Co innego mój ojciec, Otto, który jest od was znacznie starszy. On kiedyś zabił w lesie człowieka dla jednej kromki chleba. Taki człowiek mógłby zabić i dziewczynę, gdyby go naszła na nią ochota.
Wrogo mówił o swoim ojcu Franek Szulc, ale nie dlatego zabolały te słowa Erwina Kryszczaka. Ze śmiechu Sewruka i Pasemki, ze słów Franciszka Szulca wynikało niezbicie, że za najgorszego w wiosce jest uważany. Nawet Otto, choć był dużo starszy od Kryszczaka, uchodził za coś lepszego, za mężczyznę zdolnego do zbrodni. Nie ulegało wątpliwości, że — jak to teraz widział coraz wyraźniej — stał się dla wioski po prostu niczym, starym, bezsilnym dziadem.
Zaciął usta Erwin Kryszczak i zaraz opuścił towarzystwo na ławeczce. Wieczorem, leżąc w łóżku, wspominał chwilę, gdy namówił Haneczkę, aby zdjęła majtki w krzakach za młynem i gdy dotknął dłonią swojego członka, stwierdził, że mu nabrzmiał od tych pięknych wspomnień. I sam nie wiedział, czy to już było we śnie, czy jeszcze na jawie, ale zobaczył siebie, jak idzie z Haneczką na polanę leśną, jak ją rozbiera i kładzie się na niej. Czy ją potem zadusił biustonoszem — tego we śnie nie było, ale chyba musiał to zrobić, skoro Haneczkę znaleziono martwą. Rankiem pamięć snu pozostawała żywa i barwna, czuł w sobie podniecenie na myśl o tym, co uczynił z Haneczką. Podniecenie trwało przez cały dzień i nawet rozglądał się za jakąś kurą na podwórzu, żeby ją schwytać i pójść do Porowej. Wolał jednak pozostawać nadal w stanie przyjemnego męskiego podniecenia, które mu raz po raz podsuwało coraz to nowe obrazy tego, co stało się na polanie w lesie. Wieczorem wspomnienie powróciło do niego z nową siłą, stało się to również i następnego dnia, aż w końcu miał pewność, że w rzeczy samej on to zabił Haneczkę.
Na ławeczce przed sklepem duma go rozpierała. Czuł w spodniach twardy stary korzeń i z zadowoleniem myślał, patrząc na swoich przyjaciół: nie macie pojęcia, kto przy was siedzi. Nikt nie podejrzewa starego Kryszczaka. A to on zrobił coś takiego, od czego wszystkim w wiosce serce zamiera z trwogi.
Przed sklepem zatrzymał się osobowy samochód i wysiadła z niego młodziutka, chyba dziewiętnastoletnia panienka, nieduża i drobna. Zapewne wysłał ją po papierosy ten, co kierował samochodem. Erwin Kryszczak popatrzył na samochód, zerknął na dziewczynę znikającą w sklepie i raptem, choć to było słoneczne południe — jak gdyby czarna zasłona mu na oczy zapadła. Zdawało mu się, że to już noc, samochód odjechał, a dziewczyna zaraz wyjdzie ze sklepu z papierosami. Rozejrzy się dookoła i stwierdzi, że samochód odjechał. Wtedy on Erwin Kryszczak, podejdzie do niej i powie, że samochód czeka za wioską w lesie. Jeśli się boi tam pójść z powodu ciemności, on, stary Kryszczak podprowadzi ją aż na miejsce. Tak, właśnie tak było, a nie inaczej! Poszli razem w listopadowej ciemności, w poświstach jesiennej wichury, nikt ich po drodze nie widział, w podobną pogodę siedzi się w ciepłej chałupie. Na leśnej drodze złapał Kryszczak dziewczynę za gardło, przydusił ją, zaciągnął do dołu po sadzonkach i rozebrał do naga. Mimo gęstego mroku widział dokładnie jej piersi, takie same jak u Haneczki, jej łono, takie samo jak u synowej. Potem zadusił całkiem, zasypał i odszedł...
Zamrugał Kryszczak powiekami. Znowu był dzień, letnie południe. Przed sklepem nie dostrzegł ani samochodu, ani dziewczyny. To co widział przed chwilą, było chyba tylko wspomnieniem, które mu przyniosło męskie podniecenie, albo zgoła marzeniem.
— A cóż to, dziadku, przysnęliście sobie po piwku? — klepnął go po ramieniu młody Galembka.
I znów ten pobłażliwy ton. Czy naprawdę nie domyślają się, kto siedzi tu przy nich i kogo klepią po ramieniu, nazywając dziadkiem? „Głupcy — pomyślał o nich z pogardą. — Powiedziałbym prawdę, gdyby nie to, że straszna kara czeka tego, co zabił dziewczyny”. Przeraził się tej kary, widmo pętli szubienicznej zamajaczyło przed jego oczami.
Siedział Kryszczak na ławeczce i rozmyślał:
Nikt się nie dowie, kto zabił te dziewczyny. Nikt się nie dowie, bo nikt tak naprawdę nie podejrzewa mnie, Erwina Kryszczaka. Będą mnie dalej lekceważyć, nazywać dziadkiem, a ja będę milczeć w obawie przed karą. Nawet im przez głowy nie przejdzie, że ten lekceważony stary dziadek jest tak potężną postacią, tak wielkich zbrodni dokonał. Umrę, pochowają mnie i tajemnicę swych zbrodni zabiorę do grobu. Na moim pogrzebie powiedzą: umarł stary dziadek, Erwin Kryszczak, a nie: umarł potężny i straszliwy morderca.
Popatrzył Kryszczak na osmaloną twarz Sewruka, na lisią sylwetkę Łaryna, na drwiący uśmieszek Pasemki. Oj, jakie miny zrobilibyście, każdy z was, gdybym wam prawdę o sobie powiedział! — rozkoszował się i serce mu radośnie biło.
Wspomniał też o swoich synowych. Traktowały go dobrze, podmacywać się niekiedy dawały, a nawet jedna z nich podłożyła mu się w drodze z Bart. Ale tak naprawdę to podśmiewały się z niego, lekceważyły, przeganiały z kąta w kąt. Wyobraził sobie, jak wchodzi na podwórze i mówi do synowych: To ja zabiłem te dwie dziewczyny a one synowe, jak stado spłoszonych kur rozbiegają się po kątach, kryją do stodoły, krzyczą z trwogi i ogromnego szacunku.
Na przystanek koło sklepu zajechał kolorowy autobus do Trumiejek. Erwin Kryszczak nagle wstał z ławeczki i oświadczył przyjaciołom:
— Jadę na posterunek do Trumiejek, aby tam złożyć zeznanie.
To mówiąc wsiadł do autobusu i odjeżdżając widział przez szybę rozdziawioną gębę cieśli Sewruka, jeszcze bardziej zgarbioną zdumieniem sylwetkę Łaryna. Nawet Antek Pasemko przestał się drwiąco uśmiechać. Tak, dumny był Erwin Kryszczak z tego, co uczynił w lesie. Nie bał się kary, o karze nawet nie myślał.
Wyprostowany, sprężystym krokiem, wszedł Erwin Kryszczak na posterunek milicji w Trumiejkach i stanął przed obliczem starszego sierżanta sztabowego Korejwy.
— Przyszedłem, aby złożyć zeznanie — powiedział. — To ja zabiłem te dwie dziewczyny.
Spodziewał się, że po tych słowach Korejwo krzyknie gromko, ze wszystkich pokojów posterunku wybiegną milicjanci, zakują go w kajdanki i opierającego się — zamierzał się szarpać i opierać — zawloką do pokoju przesłuchań. Ale Korejwo pogłaskał dłonią swoje małe wąsiki — ostatnio zapuścił wąsy — westchnął i rzekł:
— Zaczekajcie, dziadku, w poczekalni przy drzwiach wejściowych. Tam jest popielniczka, zapalić można. Kapitan Śledzik, który prowadzi sprawę zabójstwa tych dziewczyn, jest w tej chwili zajęty. Jak będzie wolny, poprosi was do siebie.
Zasiadł Erwin Kryszczak w poczekalni z popielniczką. Była tam już jakaś stara babina, popłakująca cicho z powodu gęsi, które jej ktoś ukradł z pastwiska. Chciał jej Kryszczak powiedzieć, czemu to zjawił się na posterunku i czeka teraz w pokoju z popielniczką, że jest strasznym zbrodniarzem, a kradzież gęsi niczym jest w porównaniu z czynami, które popełnił. Babina zapewne z krzykiem przerażenia wybiegłaby z posterunku, pozostawiając swemu losowi sprawę skradzionych gęsi. Ale do babiny nic chyba nie docierało. Już po pierwszych słowach Kryszczaka głośniej zaczęła płakać i przerwała mu narzekaniem na złodzieja:
— Dwie dziewczyny? — rozmyślała głośno, pochlipując. — Może to one ukradły moje gęsi. Takich dziewczyn to i zabić nie szkoda.