Łukasz Grass

Najlepszy


Скачать книгу

szybko, ale konkretnie. Dawno już nie spotkałem tak zaganianego człowieka. Kiedy w kawiarni w pobliżu Dworca Centralnego w Warszawie przywitałem go słowami: „Dzień dobry panu…”, on natychmiast mi przerwał: „Umówmy się, że to było ostatnie «pan». Jurek jestem”.

      Pomysł na książkę zrodził się niemal natychmiast, ale dopiero po kilku latach naszej znajomości usiadłem do pisania. Wiedziałem, że nie może to być zwykła biografia. Chciałem przenieść czytelnika w czasie, do świata, w którym żył mój bohater, oddać klimat, odtworzyć dialogi i sytuacje, których był świadkiem. Odwiedzaliśmy miejsca, w których Jurek przypominał sobie historie z dawnych czasów. Niejednokrotnie miał łzy w oczach, kiedy po czterdziestu latach stawał w starej kuchni, gdzie gotował słomę makową i robił heroinę, przed odrapaną kamienicą, gdzie razem z przyjacielem Andrzejem włamał się po raz pierwszy do apteki po morfinę, przed zniszczonym oddziałem szpitala psychiatrycznego w Lubiążu, gdzie próbowano go leczyć, w Zakładzie Karnym w Brzegu, gdzie odsiadywał wyrok dwóch lat więzienia, wreszcie we wrocławskim Monarze, który uratował mu życie.

      Dziesiątki, a może setki godzin nagrań, rozmów, podróży, odświeżania znajomości – nawet tak „skomplikowanych” jak rozmowa po latach z milicjantem, który w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych zamykał Jurka na dołku za włamania do aptek. Mam świadomość, że nie do wszystkich udało się dotrzeć, z wielu miejsc nie otrzymałem informacji zwrotnej, kilka osób odmówiło komentarza, a w jednym przypadku pojawiło się ostrzeżenie, że może lepiej nie opisywać mrocznych czasów leczenia w szpitalu psychiatrycznym, bo „nie wszystko jest udokumentowane”. Jeżeli po lekturze tej książki znajdą się ludzie, którzy pamiętają więcej, mają zdjęcia lub dokumenty mogące wzbogacić opowieść o życiu Jurka, proszę o kontakt. Razem z bohaterem tej książki jesteśmy obecni na stronach internetowych www.jurekgorski.pl oraz www.akademiatriathlonu.pl, gdzie opisujemy niewiarygodną historię człowieka z żelaza.

      Najlepszy jest opowieścią o totalnym upadku i wielkim powrocie, prawdziwą historią człowieka, którego życie jest dowodem na to, że nigdy nie jest za późno na realizację marzeń – nawet wtedy, kiedy wydaje nam się, że już wszystko stracone.

      Łukasz Grass

      OD BOHATERA

      Dziwne to uczucie, kiedy czyta się o sobie, o człowieku, który zmagał się z tyloma przeciwnościami. W różnych miejscach tej opowieści czułem niedowierzanie, budziły się wspomnienia, które wyciskały łzy. Czasami zapominałem, że czytam o sobie, porywała mnie historia i byłem ciekaw, czy bohaterowi uda się wyjść z opresji. Tak naprawdę po przeczytaniu tej książki zastanawiam się, co się zmieniło w moim obecnym życiu w stosunku do tamtych czasów. Wciąż pędzę. Wciąż wyznaczam sobie nowe cele. Minęło ponad trzydzieści lat od momentu, kiedy stanąłem przed drzwiami Monaru i wyruszyłem na wojnę z okrutnym wrogiem. Dziś mogę powiedzieć, że najtrudniejsze nie jest wcale leczenie, ale funkcjonowanie w codziennym, zwyczajnym życiu, kiedy wszystko zależy tylko od ciebie. Potwierdzają to słowa Marka Kotańskiego, który wiele razy powtarzał mi, że to poza ośrodkiem zaczyna się prawdziwe życie. Wiem jedno – siła jest wtedy, kiedy ma się swoją pasję i ciągle robi coś fantastycznego, swojego, własnego i można się tym podzielić z innymi. I nawet kiedy jest nam źle i przychodzi zwątpienie, to właśnie te chwile są naszym zabezpieczeniem, sprowadzają nas na ziemię i przypominają, że cały czas trzeba być czujnym.

      Drogi Czytelniku, jeśli wytrwasz do końca tej powieści, to życzę Ci dużo sukcesów i znalezienia takiej pasji, która będzie Cię prowadzić przez życie.

      Jerzy Górski

      PROLOG

      (Wrocław, 1983)

      Na posadzkę więziennej celi wysypałem całą zawartość woreczka, który udało mi się wnieść do środka dzięki opłaconemu klawiszowi. Było w nim wszystko, o co prosiłem: zapalniczka, strzykawka z igłą, a także coś, co za chwilę miało całkowicie zmienić bieg wydarzeń… czekolada. Kupiłem ją za przemycone pieniądze. Te, które przysługiwały mi w ramach tak zwanej wypiski, skończyły się po dwóch tygodniach. Kasa od rodziny ze specjalnej puli była przechowywana w depozycie więziennym i każdy osadzony mógł ją wykorzystać na zakup herbaty, konserw czy papierosów. To czego kupić się nie dało, zdobywałem na lewo. Więzienni strażnicy, jeśli tylko stawali się częścią przemytniczej machiny, przymykali oczy i załatwiali nam to, co chcieliśmy dostać. Korupcja była na porządku dziennym, a każdej ze stron opłacało się ryzykować. Za pieniądze klawisze zgadzali się niemal na wszystko. Miałem w kiciu nawet narkotyki, przez które tak nisko upadłem. Wtedy, latem 1983 roku, miałem już tego dość. Po dwunastu latach ćpania, kiedy mój organizm uodpornił się na potężne dawki narkotyku do tego stopnia, że dla chwili przyjemności musiałem ładować w żyłę aż dwadzieścia centymetrów heroiny dziennie, chciałem z tym skończyć. Tylko nieliczni heroiniści przeżywali dłużej niż dwa lata nieustannego ćpania tak dużych dawek narkotyku. Oczywiście nie na jeden raz, bo tego nie przeżyłby nikt.

      Czułem, że jeśli za chwilę nie przestanę zabijać się na raty, przyjdzie moment, w którym jeden strzał raz na zawsze przerwie zabawę w śmierć i życie. Ważyłem niespełna pięćdziesiąt kilogramów, a z zapadłymi policzkami i wystającymi kośćmi twarzy musiałem wyglądać jak więzień obozu koncentracyjnego. Moje ciało szpeciły grube szramy – blizny na brzuchu i przedramionach od cięć nożem i żyletką. Część po nieudanych próbach samobójczych, część po demonstracji siły i odwagi wobec współwięźniów oraz kumpli od narkotyków. Paliłem prawie sto papierosów dziennie. Piłem i ćpałem takie świństwa, jakich świat nie widział. Biłem się, kradłem, włamywałem się do aptek po morfinę i kokainę, okłamywałem wszystkich, sprawiając ból moim bliskim, a największy matce – jedynej osobie, która kochała mnie bezwarunkowo, a która nigdy od nikogo nie zaznała prawdziwej miłości. Gdybym tylko mógł cofnąć czas… Matka widziała moje cierpienie, a za każdym razem, kiedy dygotałem w narkotycznym głodzie, okrywała mnie kocem i powtarzała z troską: „Jureczku, lepiej pić. Nie bierz narkotyków. Lepiej pić…”. Alkohol, którym władza rozpijała naród, nie był dla niej zagrożeniem, a jedynie niewinną używką. Nie rozumiała, że jest to takie samo gówno jak narkomania. Mimo to przynosiła mi do więzienia, co tylko chciałem. Nie miała wyboru. Po tym jak odszedł od nas ojciec, to ja rządziłem w domu. O nic nie prosiłem. Rozkazywałem.

      Musiała się zdziwić, kiedy pewnego dnia dostała wiadomość, że zamiast narkotyków i papierosów potrzebuję pieniędzy na czekoladę. Leżała teraz przede mną na podłodze, a obok niej były łyżka, strzykawka z igłą i zapalniczka. Zwykle zamiast czekolady było coś mocniejszego, ale kiedy kilka dni wcześniej komisja lekarska odmówiła skierowania mnie do szpitala poza murami zakładu karnego, poczułem, że nadszedł odpowiedni moment, aby zrobić użytek z więziennych opowieści o tym, jak najlepiej podejść lekarzy. Chciałem się leczyć, ale nikt mi nie wierzył. Moje szczere chęci rozpoczęcia leczenia brano za kolejny blef narkomana, który chce wyjść na wolność tylko w jednym celu – żeby załadować w żyłę. Tym razem na serio wołałem o pomoc, ale nikt poza mną, a już na pewno nie więzienni lekarze, w to nie wierzył. Gdyby tylko sądowi kuratorzy mogli w świetle prawa olać moją osobę, na pewno by to zrobili. W ich oczach byłem skazany na śmierć przez zaćpanie. Ale nie tylko oni widzieli we mnie trupa. Moi kumple od narkotyków, zamiast po imieniu, coraz częściej wołali na mnie Pierwszy Na Liście Do Piachu. Z początku przyjmowałem tę ksywę z dumą, ale kiedy zrozumiałem, że śmierć czyha na mnie za rogiem, obleciał mnie strach. Wiedziałem, że tylko na wolności dostanę szansę na nowe życie. Dlatego