Łukasz Grass

Najlepszy


Скачать книгу

na wszystko patrzeć godzinami. Tam można było się poczuć jak w innym świecie. Dla mnie, wtedy kilkuletniego dziecka, był to świat jak z bajki. Nie rozumiałem, dlaczego za murem mogło być tak dobrze, a po naszej stronie wszyscy klepali biedę. Zdarzało się, że po zakupach wychodziłem głównym wejściem, mijałem strażników z towarem w ręku i uśmiechałem się od ucha do ucha, jakbym właśnie dostał rower na Gwiazdkę. Pilnowali, kto wchodził, ale zupełnie nie przejmowali się tym, kto wychodził z Kwadratu. Czasami dla niepoznaki podłączałem się do jakiegoś małżeństwa i z siatką pełną zakupów maszerowałem dziarsko obok nich. Nikt, patrząc z boku, nie miał wątpliwości, czyim jestem dzieckiem. Ale jednego razu omal nie wpadłem w ręce wartowników. Przeskakiwałem przez mur od strony naszej szkoły i jeden ze strażników to zauważył. Zaczął mnie wołać. Kiedy udałem, że go nie słyszę i pobiegłem przed siebie, zaczął mnie gonić. Uciekłem do domu handlowego i wmieszałem się w tłum klientów. Włóczyłem się długo po sklepach, zanim zdecydowałem się ponownie wyjść na zewnątrz. Tamtego dnia niczego już nie kupiłem. Bałem się, że mundurowi tylko czekają na sygnał od ekspedientek, że przy ladzie pojawił się podejrzany dzieciak. Wróciłem do domu, przeskakując przez mur w zupełnie innym miejscu. Może niepotrzebnie spanikowałem, bo co takiego mogliby zrobić rosyjscy żołnierze, gdyby mnie złapali? Przecież nie wsadziliby mnie do więzienia. Pewnie groźnie pokiwaliby palcem i odesłali na drugą stronę muru. Byliśmy na siebie skazani, choć pod koniec lat osiemdziesiątych zaostrzyły się protesty mieszkańców Legnicy, którzy nie życzyli sobie obecności obcego wojska w mieście. Widziałem, jak wiele razy w ciągu roku protestowano, i słyszałem, jak narzekano, że Ruscy zabrali nam wszystko, co najlepsze. Wielu mieszkańców, przede wszystkim ci, którzy żyli z handlu, popierało obecność Rosjan. Twierdzili, że dzięki temu mają za co żyć. Jako dziecko nie uczestniczyłem w tych dyskusjach i protestach, niewiele też wówczas z tego wszystkiego rozumiałem. Później, kiedy byłem na tyle dorosły, żeby pojąć geopolityczne zawiłości, też niewiele mnie to obchodziło. Za bardzo pochłaniało mnie ćpanie.

      ***

      Byłem bardzo energicznym dzieckiem. Wszędzie było mnie pełno. Kochałem gimnastykę i tenis stołowy. Obok mojej kamienicy był klub Legmet, w którym organizowano tak zwane fajfy. Grała wtedy kapela na dwie gitary i perkusję, ale to zafascynowało mnie zdecydowanie później. O wiele ciekawsze było to, że stał tam stół do ping-ponga, przy którym mogłem grać. Wykorzystywałem każdą okazję, żeby wyrwać się chociaż na pół godziny. Mówiłem matce, że idę wyrzucić śmieci, po czym znikałem, aby rozegrać jednego seta. Byłem tam jednym z najmłodszych, ale nie traktowano mnie jak gówniarza, bo byłem odważny. Ja imponowałem im, a oni mnie. Takich miejsc, w których poznawałem starszych od siebie chłopaków i chłonąłem ich styl życia, było wiele.

      Moja mama była piękną kobietą. Uganiały się za nią tabuny mężczyzn. Bili się o nią cepami, tak była atrakcyjna. Mojego ojca poznała już jako mężatka na jakimś weselu i uciekła z nim prosto z zabawy. Kilka lat po zakończeniu wojny wyjechali z podradomskiej wsi i wraz z przesiedleńcami ze wschodu, szukając swojego miejsca na Ziemi, zawędrowali na drugi koniec Polski do Legnicy. Mama nie była wykształcona. Ukończyła jedynie pięć klas szkoły podstawowej, co w czasach II wojny światowej i tuż po niej było powszechnym zjawiskiem. Razem z ojcem zarabiali na życie w ryzykowny sposób. Potajemnie garbowali i sprzedawali skóry. Wtedy było to zakazane, a kiedy w 1958 roku milicja złapała moich rodziców na nielegalnym handlu, mama wzięła winę na siebie i poszła siedzieć. Ja wylądowałem na dwa lata w domu dziecka u sióstr zakonnych. Nosiłem jeszcze wtedy nazwisko Zawadzki – rodowe mojej matki, Antoniny Kasprzyk, która nie miała przecież formalnego rozwodu z pierwszym mężem. Nazwisko po ojcu przyjąłem dopiero po ukończeniu szkoły podstawowej. Matka chwytała się każdego zajęcia – sprzątała w prywatnych domach, ośrodkach kultury i szkołach. Zabierała mnie czasami ze sobą i, jeśli tylko była ku temu okazja, bawiłem się razem z innymi dziećmi, często dużo starszymi od siebie. Tak było między innymi w popularnym Empiku, czyli miejscu, w którym organizowano dla młodzieży zajęcia pozalekcyjne i kółka zainteresowań. Mama zapisała mnie nawet na lekcje rysunku, ale niewiele z tego pamiętam. Nie wiem nawet, czy przejawiałem jakiekolwiek zdolności artystyczne w tym kierunku. Zdecydowanie wolałem aktywność fizyczną. Zakochałem się w gimnastyce. Miałem wszelkie fizyczne predyspozycje do tego sportu. Byłem niezbyt wysoki, dość drobny, ale zwinny. W szkole podstawowej trenowałem na dobrym poziomie i zajmowałem wysokie miejsca na podium nawet w zawodach wojewódzkich. Moją specjalnością były ćwiczenia na drążku, ale startowałem również w skoku przez konia i ćwiczeniach wolnych. Tuż przed końcem szkoły podstawowej, kiedy trzeba było podjąć decyzję o wyborze szkoły średniej, wiedziałem, że chcę iść tam, gdzie będę miał czas na trenowanie, a nie tylko na naukę. Poważny sport, o jakim myślałem, wymagał poświęcenia, a ja tylko czekałem na ostatni szkolny dzwonek, aby jak najszybciej dostać się do klubu i rozpocząć trening. Miałem wspaniałego trenera gimnastyki, który doprowadził mnie do pierwszego dużego sukcesu – zdobycia mistrzostwa Legnicy. Najważniejsza była sala gimnastyczna. Niestety, nie dla moich rodziców, a szczególnie nie dla ojca, który chciał, żebym został mechanikiem samochodowym i w przyszłości otworzył warsztat. Nie dogadywaliśmy się. Mieliśmy inne cele i dążenia. Ojciec twierdził, żebym przestał zajmować się głupotami, bo ze skakania przez konia nie wyżyję. Nalegał, abym po ukończeniu podstawówki wybrał szkołę z zawodem, który da mi pieniądze, ja odpowiadałem, że nie interesuje mnie motoryzacja, a już na pewno nie grzebanie w silnikach samochodów. Niewiele jednak miałem do gadania i koniec końców wylądowałem w samochodówce. Ale w proteście olewałem szkołę jak tylko mogłem. Wykorzystywałem każdy pretekst, żeby zamiast na lekcję pójść na trening. Dostałem się do sekcji akrobatyki i na ćwiczenia poświęcałem nawet cztery godziny dziennie, pięć razy w tygodniu. Niestety, nikt w domu nie rozumiał i nie akceptował mojej pasji. Ojciec coraz częściej dawał mi do zrozumienia, że czas najwyższy dać sobie spokój z popisami w krótkich gaciach i zająć się poważnymi rzeczami. Szukając zrozumienia i ucieczki od problemów w domu, poszedłem swoją drogą, która po kilku latach doprowadziła mnie do piekła.

      Jak w większości takich przypadków zaczęło się niewinnie, od palenia papierosów. Pierwszego macha zaliczyłem już w piątej klasie szkoły podstawowej. Kilkaset metrów od mojej kamienicy, na terenie należącym do Rosjan, znajdował się wojskowy tor przeszkód, na którym żołnierze ćwiczyli, jak zawojować Zachód. To tam, pod ogrodzeniem, znalazłem peta, pozostałość po niedopalonym przez rosyjskiego żołnierza papierosie, którym zaciągnąłem się po raz pierwszy. Były to specyficzne papierosy, w niczym niepodobne do tych, które paliłem później. Nazywały się Biełomorkanał, a ich nazwa, jak się później dowiedziałem, pochodziła od kanału Białomorsko-Bałtyckiego. Na opakowaniu narysowana była mapa Związku Radzieckiego. Zaznaczono na niej kanały wodne zbudowane za czasów Stalina, które łączyły rzeki wpadające do mórz: Białego, Bałtyckiego, Azowskiego, Czarnego i Kaspijskiego. Była to uboga ilustracja hasła, które miało świadczyć o potędze ZSRR nawet w takiej dziedzinie jak gospodarka morska: „Moskwa portem pięciu mórz”. Wówczas nie rozumieliśmy nic a nic z radzieckiej propagandy, ale z młodzieńczą naiwnością docenialiśmy potęgę ZSRR, która nawet na paczkach śmierdzących fajek potrafiła chwalić się swoją siłą.

      Żeby zapalić biełomorkanała, trzeba było ścisnąć zębami pusty kartonowy ustnik najpierw z jednej, potem z drugiej strony, dzięki czemu tworzyła się płaska końcówka. Wkładaliśmy ją do kącika ust i pociągaliśmy, udając dorosłych. Za pierwszym razem myślałem, że się porzygam. Nie potrafię przyrównać tego, co poczułem, do żadnego znanego mi, odrzucającego smaku, ale było to tak okropne, że przez kilka minut powstrzymywałem odruchy wymiotne. Potrzeba imponowania kolegom i koleżankom była jednak na tyle silna, że nauczyłem się czerpać z tego świństwa przyjemność. I to do tego stopnia, że po kilku latach musiałem sięgać po papierosy już niemal sto razy dziennie! Nawet narkotyki nie uzależniły mnie tak mocno jak nikotyna. Paliłem także wtedy, kiedy trenowałem gimnastykę. Ubrany