framugę drzwi. Wstałem, ubrałem się, chwyciłem śniadanie przygotowane przez matkę i wyszedłem do szkoły. Pierwszy był polski. Zasnąłem. Obudził mnie Andrzej, którego też napierdalała głowa i któremu chciało się pić. Mnie akurat w tym momencie bardziej chciało się palić, więc doszliśmy do kompromisu, który zakładał, że uciekamy z fizy i matmy, idziemy w miasto szukać papierosów i towaru. Przed domem handlowym, gdzie zwykle spotykaliśmy się z resztą paczki, wpadliśmy na Chrabąszcza, Ewę i Krysię. Godzinę później siedzieliśmy znowu na tej samej kanapie co wczoraj, a ja coraz intensywniej wpatrywałem się w oczy Ewy. Do podniecenia związanego z kolejną dawką morfiny doszedł zachwyt nad jej pięknym ciałem, długimi, rozpuszczonymi włosami z przepaską na czole, kolorową sukienką, która – choć zakrywała więcej, niż męskie oko akceptuje w takich momentach – bardzo rozbudzała zmysły. Te oszalały już zupełnie kilka minut później, kiedy do krwi dostał się zaledwie centymetr morfiny. Boże, ile bym dał, gdyby moje życie zatrzymało się na tym centymetrze… Wtedy, w pierwszym roku ćpania, nie zdawałem sobie sprawy z tego, że czeka mnie aż czternaście lat jazdy po równi pochyłej, w każdym momencie mogącej skończyć się śmiercią. Nie tylko dlatego że każdy strzał w żyłę mógł okazać się złotym strzałem, ale również dlatego że mogłem zginąć podczas ucieczki przed milicją, w więzieniu, uciekając z psychiatryka, wieszając się, podcinając żyły. Cała ta dramatycznie wyglądająca wyliczanka była ciągiem zdarzeń, które nabrały przyspieszenia w jedną noc.
(Legnica, 1969–1970)
Obudziłem się o drugiej. Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje. Byłem spocony jak po zażyciu aspiryny. Źle się czułem, ale było to uczucie inne niż wszystkie dotąd mi znane. Nie przypominało złego samopoczucia jak po zbyt dużej dawce alkoholu albo przy zatruciu pokarmowym. Jeżeli masz ból brzucha, to potrafisz niemal od razu go zidentyfikować: kłopoty żołądkowe, grypa żołądkowa albo po prostu chce ci się rzygać, bo masz potwornego kaca – to wszystko. Uczucie, którego właśnie doświadczałem, było najbardziej nieprzyjemnym stanem, jaki kiedykolwiek przechodziłem. Intensywny, falowy ból wszystkich mięśni, w szczególności nóg i rąk, przechodził przez całe ciało. Z góry na dół nakładały się na siebie zimne dreszcze. Nie mogłem opanować ziewania, od którego aż bolała mnie szczęka. Naprężałem całe ciało i zastygałem. Chciałem tym samym zablokować ból, który momentami był jak impuls elektryczny skaczący po poplątanych kablach. Przemieszczał się po całym ciele, to tu, to tam, coś zabolało, coś zakłuło, gdzieś zakręciło się nieprzyjemnie w trzewiach. Nie miałem wątpliwości, że czeka mnie wizyta w kiblu, ale bałem się ruszyć. Leżałem na wznak i czekałem, co będzie. Patrzyłem w sufit i wsłuchiwałem się w ciężki oddech mojego ojca leżącego na łóżku pod ścianą. Matka jak zwykle spała bezszelestnie obok mnie. „Co jest grane?” – pomyślałem, kiedy przyszła kolejna fala bólu. Skręciło mnie tak bardzo, że niemal spadłem z łóżka. Usiadłem i wtedy zrobiło mi się jeszcze bardziej niedobrze. Wróciłem do pozycji horyzontalnej, chwyciłem za brzeg kołdry i podciągnąłem ją pod samą szyję. Przestraszyłem się. Byłem jak dziecko, które boi się nocy i próbuje schować tam, gdzie jest jeszcze ciemniej. Czasami w życiu zdarzają się odczucia i stany, których nigdy nie doświadczyłeś, ale wiesz od razu, że nie może to być zwykła choroba lub przeziębienie. Po kilkudziesięciu minutach, kiedy ból mięśni i dziwne uczucie rozrywania nasiliły się, zacząłem to wszystko kojarzyć z narkotykowym głodem, o którym zdążyłem się już nasłuchać od kolegów. Tak, to mogło być tylko to. Zaczęło się. Mój pierwszy narkotykowy głód. Atak w środku nocy, wołanie o morfinę, która podawana od kilku tygodni niemal codziennie, wykształciła w komórkach mojego ciała schemat, bez którego nie mogły normalnie funkcjonować, buntowały się, domagały się paliwa. Byłem jak samochód, który nie dość, że jedzie na rezerwach, co powoduje nieustanne szarpanie, to jeszcze w serwisie zapomnieli dolać do niego oleju i każdy ruch tłokiem to bolesne tarcie, które za chwilę zatrze silnik. Znowu usiadłem. Tym razem chciałem przetrzymać kolejną fazę bólu właśnie w tej pozycji. Była trzecia nad ranem. Wytrzymałem tak do czwartej trzydzieści. Trzęsąc się z zimna, wystrzeliłem na zewnątrz jak torpeda. Wiedziałem, gdzie mam biec. Najbliżej miałem do Jacka, którego rodzice bardzo wcześnie wychodzili do pracy. Jacek dołączył do narkotykowej bandy kilka miesięcy wcześniej niż ja i był już starym wyjadaczem. Potrafił zdobyć narkotyki w każdej sytuacji, a morfiny miał w domu tyle, że wystarczyłoby na otwarcie apteki. Jego blok był tylko dwie przecznice od mojej kamienicy. Biegłem, zataczając się jak pijany. Trzymałem ręce splecione na brzuchu i wyglądałem jak ranny żołnierz na polu bitwy, uciekający zygzakiem przed kulami snajpera. Co kilkadziesiąt metrów przystawałem pod murami jakiejś kamienicy, opierałem się o nią plecami i ciężko oddychałem, trzęsąc się jak galareta. Minąłem kilku przechodniów, którzy albo dopiero wracali z nocki, albo szli na poranną zmianę do fabryki kabli, fortepianów czy huty miedzi. Nie wzbudzałem żadnej sensacji. W PRL-u pijaństwo było na porządku dziennym, a wszyscy ci ludzie sądzili, że wracałem do domu po jakiejś nocnej libacji. Jedyne, czego się bałem, to rozpoznania przez znajomych moich rodziców. Naciągnąłem na głowę kaptur bluzy i tak starałem się ukryć swoją tożsamość. Było jeszcze ciemno, kiedy dotarłem pod blok Jacka. Schowałem się za róg budynku i niecierpliwie wyglądałem jego starych. Kurwa, dlaczego zawsze, kiedy na kogoś bardzo czekamy, trwa to wieczność? Jest dokładnie tak jak z wyprzedzaniem samochodów – lewa strona jest wolna najczęściej na zakrętach albo w miejscach, w których obowiązuje zakaz wyprzedzania. Kiedy wychodzisz wreszcie na prostą, znikąd pojawia się cały sznur aut i ciągnie aż do następnego zakrętu z podwójną ciągłą, uniemożliwiając wyprzedzenie wlokącej się furmanki. Tak było i teraz. Stałem naprzeciwko klatki schodowej do mieszkania Jacka i czekałem.
Poranki były zimne, jesień tego roku zaczęła się gwałtownym spadkiem temperatury i deszczem. Narkotykowy głód był jednak na tyle silny, że mogłem marznąć godzinami w oczekiwaniu na upragnioną dawkę morfiny. Wreszcie, chwilę po piątej, zobaczyłem rodziców Jacka wychodzących z klatki schodowej kilkupiętrowego bloku. Kiedy tylko zniknęli za rogiem, wystrzeliłem jak z procy. Już nie pamiętam, czy zdążyłem zapukać do drzwi, ale kiedy zobaczyłem Jacka, niemal jak wariat wykrzyczałem:
– Jacek! Dawaj, bo już nie wytrzymam. Coś dziwnego się ze mną dzieje!
Jacek wiedział, o co chodzi. Bez słowa, jeszcze lekko zaspany, podszedł do biurka i ze schowka wyciągnął małe blaszane pudełko. W środku było kilkanaście ampułek z morfiną. Łup po ostatnim włamaniu do apteki.
W początkowym okresie narkomanii wszyscy dzieliliśmy się zdobyczą i nikomu nie przychodziło na myśl, aby sprzedawać towar. Nikt z nas albo nie był jeszcze uzależniony, albo nie czuł takiego głodu, który zmuszałby go do ukrywania działki na czarną godzinę. Wędrowaliśmy po miasteczkach Dolnego Śląska i dzieliliśmy się szczęściem. Każdy z nas miał swoje ulubione lokalizacje, do których lubił wracać. Ja kursowałem między Legnicą a Głogowem, gdzie wszyscy mnie znali i wiedzieli, że kiedy przyjeżdża Górski, zawsze jest szansa na świeży towar. Tak budowałem swój prestiż. Byłem kimś. Zawsze zbierała się wokół mnie grupka wygłodniałych dzieciaków, a ja stawałem się królem imprezy. Wyciągałem z plecaka ampułki z morfiną, strzykawkę i zaczynaliśmy świętować. Szanowali mnie, podziwiali i zazdrościli. Właśnie tego brakowało mi w domu i w szkole. Wreszcie byłem w czymś najlepszy. Tego pragnąłem i o to walczyłem w każdym momencie swojego życia. W Głogowie wręcz krążyły o mnie legendy, byłem tam „królem narkotyków”. Przywoziłem dobry towar i byłem za to noszony na rękach, a ci, którzy ode mnie brali, wiedzieli, że Górski nie kabluje milicji. Czuli się ze mną bezpiecznie.
Teraz miałem załadować kolejny raz, tym razem na pierwszym w życiu narkotykowym głodzie, który wyrwał mnie ze snu w środku nocy. Nabierałem strzykawką przezroczysty