Łukasz Grass

Najlepszy


Скачать книгу

Postanowiłem, że pod pretekstem chęci rozpoczęcia leczenia z uzależnienia załatwię sobie pobyt na oddziale dla narkomanów Na Drugim Brzegu. Poszedłem na wizytę do psychiatry w Legnicy, a ten, kiedy zobaczył, w jakim jestem stanie, zaprawiony, z licznymi śladami kłucia igłą na przedramieniu, natychmiast wypisał mi skierowanie do Lubiąża.

      Było to legendarne miejsce, owiane tajemnicą, przez lata związane z klasztorem Cystersów, którego główna siedziba mieściła się zaledwie dwa kilometry od budynków szpitala psychiatrycznego. Do dziś wiele historii związanych z Lubiążem pozostaje niewyjaśnionych, utrzymują się wątpliwości i kontrowersje. Jednak poza legendami, krążyły o tym miejscu również przerażające, prawdziwe historie jak ta z roku 1940. W czasie wojny chorych psychicznie przyjmowano dziesiątkami z innych szpitali: Leśnicy, Lubina czy Bolesławca. Niemcy zdecydowali, że pacjentów niemieckich trzeba odizolować od Żydów, których chcieli poddać eutanazji. Z Lubiąża do obozu koncentracyjnego wywieziono w dwóch transportach prawie stu pięćdziesięciu chorych pochodzenia żydowskiego. W 1945 roku, kiedy na Dolny Śląsk dotarła Armia Czerwona, klasztor i kościół służyły jej jako obóz przejściowy dla jeńców i robotników przymusowych powracających z Trzeciej Rzeszy, ale to, co robili czerwonoarmiści z zabytkami, przechodziło ludzkie pojęcie. Jako drewno na opał wykorzystywali niemal wszystko. Radzieccy żołnierze spalili wszystkie z dwudziestu pięciu ołtarzy, a w poszukiwaniu skarbów otwierali trumny i wyciągali ciała opatów. W jednym z budynków szpitala psychiatrycznego, tak zwanej lekarzówce, zamieszkał na jakiś czas marszałek Konstanty Rokossowski.

      Czułem się, jakbym przyjechał do jakiegoś dziwnego ośrodka odizolowanego od świata, owianego tajemnicą, gdzie przeprowadza się doświadczenia na zwierzętach, a może i ludziach. Dookoła pola i lasy, bezkresna pustka, cisza i potężne zabudowania klasztorne Ojców Cystersów – to wszystko robiło piorunujące wrażenie. Jakby ktoś przeniósł mnie w czasie. Poczułem się nieswojo. Na Drugim Brzegu było niemal całe okratowane. Prawie w każdym oknie zamontowano grube pręty lub metalowe siatki na wypadek, gdyby jakiś wariat chciał uciec lub popełnić samobójstwo. Nasz oddział był odizolowany od pacjentów psychicznie i nerwowo chorych. Znajdował się na pierwszym piętrze i był pozbawiony wszystkich tych zabezpieczeń, które ratowały życie wariatom. Personel szpitala wiedział, że w większości nie mieliśmy problemów psychicznych, a targało nami przede wszystkim fizyczne uzależnienie od narkotyków. I powiedzmy sobie szczerze – byliśmy przystojni, młodzi i atrakcyjni. Siostrzyczki, które zwykle spędzały dwadzieścia cztery godziny na dobę w otoczeniu wariatów, w naszym szalonym towarzystwie mogły poczuć się jak na niezłej imprezie. Odwiedzaliśmy je często wieczorami na dyżurce, czasami podrywaliśmy i uprawialiśmy seks, gadaliśmy do rana. Mimo że siedzieliśmy na oddziale, który miał leczyć ćpunów, ładowaliśmy równo w żyłę, bo dzięki kolegom, którzy nas odwiedzali, mieliśmy morfinę, a czasami nawet heroinę. Lubiąż miał być moim azylem, schronem, w którym ukryję się przed milicją, i wcale nie myślałem o konsekwencjach swojego zachowania. Przyszedł jednak moment, w którym zużyłem zapasy morfiny i wpadłem w głód. Telepało mną jak na mrozie. Ból mięśni mieszał się z zimnem, drgawki były tak mocne, a głód tak potężny, że musieli mnie przypinać pasami, żebym nie zrobił sobie krzywdy. Cierpiałem. Z każdym dniem coraz bardziej. Musiałem zdobyć jakiś towar. Marzyłem o działce morfiny. Obmyśliłem przebiegły plan ucieczki ze szpitala tylko na jedną noc. Chciałem dotrzeć do Legnicy, załatwić od Andrzeja działkę narkotyku, wrócić do psychiatryka i tutaj załadować w żyłę. Rano nikt nie domyśliłby się, co się wydarzyło. Mogłem na własne życzenie opuścić Lubiąż, ale bałem się, że wtedy milicja na pewno dobierze mi się do skóry. Teraz miałem ochronę w postaci lekarzy, którzy nie mieli wątpliwości, że jestem narkomanem, nie wierzyli jednak, że chcę się leczyć. Tylko ten, kto był uzależniony, może zrozumieć narkomana, który chce zerwać z uzależnieniem, ale jednocześnie marzy o ćpaniu. Rozdwojenie jaźni. Marzyłem, żeby mieć kogoś, kto mi pomoże, zrobi za mnie te najtrudniejsze kroki.

      Zacząłem przygotowania do ucieczki, ale kompletnie nie analizowałem potencjalnych zagrożeń związanych z powrotem do Lubiąża. Nie zadałem sobie prostego pytania, czy to w ogóle możliwe w jedną noc pokonać dystans kilkudziesięciu kilometrów w obie strony. Problemem była też ograniczona liczba kierunków, w których mogłem uciekać. W promieniu kilku kilometrów była tylko jedna przeprawa promowa, którą mogłem przedostać się na drugą stronę Odry w kierunku Legnicy. Ale przecież nie w środku nocy! Do swojego rodzinnego miasta miałem stąd nieco ponad trzydzieści kilometrów. Jednak gdybym wybrał tę trasę nawet za dnia, musiałbym się liczyć z tym, że ktoś mnie zatrzyma, rozpozna, doniesie służbom, że widział wariata, który ucieka z Lubiąża. Niestety, był listopad, co uniemożliwiało przeprawę wpław przez Odrę, zresztą… nie umiałem dobrze pływać, co najwyżej popularną żabką. Innym, bezpieczniejszym, ale dużo trudniejszym rozwiązaniem była ucieczka w przeciwną stronę, do Brzegu Dolnego. Dwadzieścia jeden kilometrów przez pola i lasy, tam przekroczenie Odry i powrót drugą stroną rzeki do Legnicy. To w sumie dawało jakieś siedemdziesiąt parę kilometrów. W jedną stronę! Było zimno, padał już śnieg, mimo że mieliśmy dopiero początek listopada. Jak pokonać taki szmat drogi w samym szpitalnym ubraniu? Miałem to w dupie. Narkotykowy głód był silniejszy niż racjonalnie myślenie. Po sprawdzeniu niemal wszystkich pomieszczeń, jakie znajdowały się w budynku, stwierdziłem, że najlepiej będzie uciec przez okno na pierwszym piętrze. Zdobycie kilku prześcieradeł, które związałem razem końcami, nie było trudne. Dwa udało mi się zabrać z wózka z brudnymi rzeczami, jedno miałem swoje, a jedno zwinąłem jakiemuś choremu, który był na tyle nieświadomy i pochłonięty swoim światem, że było mu zupełnie wszystko jedno, czy śpi na podłodze, czy na posłanym łóżku. Wieczorem, kiedy na oddziale zrobiło się spokojniej, a część pacjentów poszła do swoich sal, otworzyłem okno i po prześcieradłach zszedłem do wysokości okna na parterze. Byłem słaby i otępiały po ostatniej walce z głodem. Ręce bolały już po kilku niezdarnych ruchach i chyba tylko siłą woli wisiałem prawie dwa metry nad ziemią. Szukałem nogami oparcia na kratach okna, ale były za daleko. W końcu z hukiem zleciałem na ziemię. Leżałem chwilę w ciszy, upewniając się, że nikt mnie nie zauważył. Podniosłem się i skulony w pół zacząłem oddalać się od budynków szpitala.

      Było niemiłosiernie zimno. „Kraina wiecznego lodu, kurwa” – przeklinałem w myślach. Życie narkomana to ciągła walka z głodem i zimnem. Od kiedy pamiętam zawsze tak było. Kiedy masz narkotyki, bierzesz, żeby poczuć ciepło. Kiedy ich nie masz, zrobisz wszystko, żeby je zdobyć. Nawet mróz nie powstrzymał mnie przed ucieczką. Podobnie jak nie powstrzymał mnie i Andrzeja, kiedy czekaliśmy prawie trzy godziny w sylwestrową noc, aby włamać się do apteki w Lubiążu. Tak, dokładnie w miejscu, z którego teraz uciekałem. Musieliśmy wybierać inne apteki niż te zlokalizowane w Legnicy. Tam w ciągu kilku lat zdążyliśmy okraść z morfiny aż siedem. Dla bezpieczeństwa szukaliśmy innych miejsc. Stali bywalcy szpitala Na Drugim Brzegu wiedzieli, że jest tam też apteka.

      Przyjechaliśmy do Lubiąża około godziny dwudziestej pierwszej. Chcieliśmy się szybko uwinąć i wrócić do Legnicy na zabawę. Niestety, nie spodziewaliśmy się, że na terenie szpitala ktoś zorganizuje bal sylwestrowy! Było sporo ludzi, a do północy kilka godzin. Nie chcieliśmy ryzykować. Zaszyliśmy się w krzakach nieopodal apteki i uzgodniliśmy, że uderzymy tuż po północy, kiedy zaczną strzelać korki od szampana. Wszyscy będą już nieźle wstawieni, a my w tym czasie spokojnie zabierzemy z sejfu morfinę, a może trafią się również inne skarby jak kodeina lub dolargan. Wszystko, co było zamknięte, było wartościowe dla aptekarzy. Wszystko, co wartościowe dla aptekarzy, było ważne dla narkomanów. Od godziny dwudziestej trzeciej siedzieliśmy z Andrzejem w krzakach, z łomem za pazuchą – brechą, czyli wygiętym w kształt litery L prętem, który miał posłużyć do usunięcia krat w oknie. W plecaku mieliśmy butelkę wódki, papierosy, chleb i kilka parówek, co umilało nam czas oczekiwania na zakończenie imprezy sylwestrowej w wariatkowie. Zabawa trwała w najlepsze. Z oddali, przez odsłonięte okna, widzieliśmy, jak ludzie niezdarnie tańczą w rytm