siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Popularny żart z tamtych czasów mówił, że łatwiej było w Polsce Ludowej dostać spirytus niż zagrychę. Kilka razy w tygodniu w kraju nad Wisłą upijało się około pięciu milionów Polaków. Nie spożywało alkohol do posiłku. Upijało. Widok zataczającego się na ulicy człowieka nie robił na nikim żadnego wrażenia. Alkohol lał się nawet w pracy, a już szczególnie tam, gdzie tak zwany wielki świat nie docierał. W każdym Państwowym Gospodarstwie Rolnym pijany traktorzysta, kombajnista albo nocny stróż wlewał w gardło rocznie prawie dwanaście litrów czystego alkoholu. Oficjalnie. Nieoficjalnie przyjmowali pewnie dwa razy tyle. Powszechną praktyką było pędzenie bimbru i produkcja alkoholu na własną rękę.
Czekaliśmy w krzakach na dogodny moment do rozpoczęcia akcji i rozgrzewaliśmy się wódką, wyjątkowo kontrolując ilość spożywanego alkoholu. Musieliśmy okraść aptekę szybko i skutecznie. Zrobiliśmy to perfekcyjnie. Nikt, nawet znajomi z naszego najbliższego otoczenia, nigdy nie dowiedział się, kto włamał się do apteki szpitala psychiatrycznego w Lubiążu. A huczało o tej akcji na całym Dolnym Śląsku.
***
Biegłem tak szybko, jak potrafiłem, byle jak najszybciej wydostać się z terenu psychiatryka. Było zadziwiająco spokojnie. Tak naprawdę nikt wtedy nie strzegł zbyt pilnie szpitala – szczególnie zimą, kiedy wiadomo było, że nie ma dokąd uciec, bo dookoła są lasy i pola ze śniegiem po kolana. Kto przy zdrowych zmysłach pokusiłby się o ucieczkę w takich warunkach?! Uśmiechnąłem się do siebie, uświadamiając sobie, o czym właśnie pomyślałem. To właśnie tu powinni byli być gotowi na najbardziej szaleńcze pomysły. Zdrowe zmysły nie miały tutaj pierwszeństwa. Nie przestawałem biec. Buty i spodnie przemokły mi już po kilkuset metrach. Było mi bardzo zimno. Zacząłem powątpiewać w powodzenie tej akcji. W końcu porzuciłem pomysł dostania się do Legnicy i postanowiłem dobiec jedynie do Prochowic, które były oddalone od Lubiąża o dziesięć kilometrów. Tam też znałem dilerów, ale nie miałem pewności, czy będą dysponować towarem akurat w momencie, kiedy bez uprzedzenia zapukam do ich drzwi.
Nachodziły mnie dziwnie racjonalne myśli i argumenty, że przecież to, co właśnie robię, nie ma żadnego sensu. Jeżeli lekarze mają wystawić mi opinię zdrowego na umyśle, ale potwornie uzależnionego fizycznie od morfiny, z koniecznością natychmiastowego leczenia poza więzieniem, jeżeli ich opinia ma uchronić mnie przed zabraniem do aresztu na Kleczkowskiej we Wrocławiu, gdzie trafiała większość narkomanów obrabiająca apteki i tam czekała na rozprawę sądową, to powinienem grzecznie odsiedzieć do końca, poczekać na opinię i wrócić do domu. Walczyłem z myślami, ale nie przerywałem ucieczki. Zaczął padać śnieg. Powoli docierało do mnie, że przede mną jest jeszcze jedno ważne zadanie – obrać właściwy kierunek. Wiedziałem, że powinienem biec dokładnie w linii prostej na zachód. Niby proste, ale nie w pochmurną, zimową noc, kiedy nie ma żadnych punktów odniesienia. Nie miałem pojęcia, jak długo biegłem i szedłem przed siebie. Mróz, mokre ubranie i buty, narkotykowy głód oraz brak sił – to nie mogło się udać. Kilkadziesiąt kilometrów w takich warunkach? To mógł zrobić tylko ktoś, kto szybko biega i ma odpowiedni ubiór, a nie narkoman na głodzie, którego jedynym źródłem energii są myśli o morfinie.
Kiedy upadłem ze zmęczenia po raz enty, leżałem przez chwilę w śniegu i pomyślałem, że to może się źle skończyć. Odmrożenia i zapalenie płuc byłyby najmniejszym wymiarem kary. Zrobiłem wówczas coś, co w całym moim życiu należało do rzadkości. Poddałem się. Postanowiłem wrócić do szpitala. Wiedziałem, że dalsza ucieczka może się bardzo źle skończyć. Nigdy jeszcze nie stchórzyłem, ale wtedy powoli zaczynałem przekraczać kolejny próg uzależnienia i dojrzewałem jednocześnie do decyzji, którą kiedyś i tak musiałem podjąć, o próbie leczenia. Kiedy ćpasz, oszukujesz, kradniesz, włamujesz się do aptek i szpitali, żebrzesz o centymetr morfiny, wtedy pukasz tam, gdzie normalnie nigdy byś nie zapukał. Tak jak ja wtedy.
Drzwi mojego oddziału, w którym przebywałem na obserwacji, były już zamknięte na klucz. O trzeciej nad ranem cały psychiatryk pogrążony był we śnie, wyjątkiem był jedynie dyżurujący sanitariusz. To on usłyszał walenie do drzwi. Zobaczył mnie, leżącego na ziemi. Podniosłem głowę i w milczeniu spojrzałem mu prosto w oczy.
To zdarzenie udowodniło całemu personelowi i lekarzom, że Górski nie ściemnia. Zobaczyli narkomana w pełnej krasie, upodlonego, zmarnowanego, na głodzie, który był w stanie upokorzyć największego twardziela. Przekonało ich dopiero to, że potrafiłem uciec ze szpitala w środku nocy, wyskakując przez okno z pierwszego piętra, a po kilku kilometrach na mrozie i w śniegu wrócić do psychiatryka i prosić o pomoc. Tak robi tylko ktoś, kto jest postawiony pod ścianą i nie widzi innej możliwości ratunku. Ale w tamtym czasie nie było systemowego programu leczenia uzależnień, a narkomani częściej lądowali na dołku lub w więzieniu. Niestety, tego ostatniego nie udało mi się uniknąć.
– Powiedzcie, że po Górskiego przyjechała milicja. – Usłyszałem kilka dni później głos lekarza, który informował sanitariusza w dyżurce, że jest nakaz zabrania mnie do aresztu śledczego na Kleczkowskiej, gdzie będę oczekiwał na rozprawę sądową.
(Zakład karny, Wrocław, 1974)
Nawet nie próbowałem stawiać oporu. Dwóch gliniarzy podeszło do mnie i zakuło w kajdanki. Zabolało. Miało zaboleć. To była zemsta za to, że robiłem ich w chuja. Przyjechali po mnie pierwszy raz dwa dni wcześniej, ale personel szpitala zdołał mnie obronić, mówiąc, że milicjanci nie mają odpowiedniego dokumentu. Teraz gliniarze machnęli lekarzom przed nosem jakimś papierem z województwa i zaprowadzili mnie skutego do milicyjnej suki, w której podejrzani i skazani przewożeni byli w okratowanych boksach – lodówkach, jak je nazywaliśmy. Jakież było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłem, że w jednym z nich siedzi Magda, piętnastoletnia dziewczyna, z którą nieraz ładowaliśmy w żyłę w Legnicy. I wcale nie była najmłodszą narkomanką, którą znałem…
– Magda?! Co ty tu robisz? – zapytałem, ciesząc się na myśl, że nie będę sam.
– Nie gadać! – warknął milicjant.
– Do izby dziecka mnie wiozą – Magda zdążyła jeszcze odpowiedzieć szeptem.
Bałem się. Byłem przekonany, że gliniarze będą chcieli spałować mnie za te wszystkie gierki, jakie z nimi prowadziłem. Po niespełna godzinie podróży, w czasie której zajechaliśmy do domu dziecka, gdzie zostawiliśmy Magdę, dotarliśmy do Wrocławia. Kiedy drzwi radiowozu się otworzyły, zobaczyłem potężne mury więzienia, okratowane okna i funkcjonariuszy z bronią. Wysiadłem na dziedzińcu, rozejrzałem się dookoła. To miejsce było straszne i tajemnicze zarazem. Narkomani robili wszystko, żeby tam nie trafić, ale jeżeli już któryś z nas spędził na Kleczkowskiej kilka miesięcy, chwalił się tym na prawo i lewo, jakby zdobył właśnie kolejną ważną odznakę harcerską. Areszt na Kleczkowskiej był legendarny choćby z uwagi na najsłynniejszego więźnia, którego tam przetrzymywano – Różę Luksemburg. W murach wrocławskiego więzienia wykonywano w przeszłości wyroki śmierci przez ścięcie gilotyną, a po wojnie komunistyczna władza więziła i mordowała tu działaczy niepodległościowych oraz żołnierzy Armii Krajowej. Jednym z tych, którego rozstrzelano przy Kleczkowskiej, był żołnierz AK, Jan Klamut, pseudonim… „Górski”. W takim oto miejscu mieścił się teraz zakład zamknięty z oddziałami dla uzależnionych od alkoholu i środków odurzających.
Po kilkunastu minutach od chwili opuszczenia milicyjnej suki odpowiadałem już na pytania Służby Więziennej. Bałem się chwili, w której otworzą się drzwi celi i poznam współwięźniów. Wielokrotnie, siedząc na dołku w Legnicy, słyszałem ostrzeżenia kumpli, którzy areszt i więzienie mieli już za sobą: „Pamiętaj, jeżeli kiedykolwiek cię posadzą, od razu musisz wejść do grupy. Musisz pokazać, że jesteś jednym