Łukasz Grass

Najlepszy


Скачать книгу

świadomości, co znaczy wyniszczające uzależnienie od narkotyków, ale też nigdy nie widział umierającego narkomana. Byliśmy pierwsi. Najgorsze miało nadejść. Dopiero my, najmłodsze dzieci rodzącego się buntu wobec peerelowskiej rzeczywistości, mieliśmy doświadczać śmierci na własne życzenie, zabijać się powoli na oczach przyjaciół i rodziny, patrzeć na wychudzone i zmaltretowane niczym padlina ciała, siedzieć w więzieniach za włamania do aptek i marnować szansę na piękne życie, patrzeć na przyjaciół umierających nam na rękach, płakać z rozpaczy, że nic nie możemy dla nich zrobić. Ale to było dopiero przed nami. Wtedy, siedząc u Jacka na kanapie i czekając, aż odpiłuje szklaną końcówkę ampułki z morfiną, nie zdawałem sobie z tego sprawy. Moja wyobraźnia nie sięgała aż tak daleko, chociaż tysiące razy wyobrażałem sobie inne obrazy, do których podświadomie tęskniłem. Jak mogłoby wyglądać moje życie, gdyby… No właśnie, gdyby co? Gdybym miał normalną rodzinę? Gdybym miał swój pokój, swój magnetofon i swoje łóżko, do którego pod nieobecność rodziców mógłbym zapraszać dziewczyny i kochać się tam z nimi kilka razy dziennie? Gdybym mógł zjeść śniadanie, a nie połykać je, żeby jak najszybciej spierdolić z toksycznego miejsca w legnickiej kamienicy sąsiadującej z ruskimi koszarami? Gdybym…

      Oparłem się wygodnie o fotel, położyłem przedramię na oparciu i pozwoliłem Jackowi wcisnąć tłok strzykawki. Spod na wpół przymkniętych oczu spoglądałem na znikającą w krwiobiegu morfinę. Wyobrażałem sobie, jak bezbarwny płyn miesza się z krwią i rozpływa po całym ciele, dociera do każdej komórki szarpanej przed chwilą bólem, otacza ją swoim ciepłem i – wbrew temu, co śpiewał Breakout – przenosi mnie na chwilę na drugą stronę tęczy nie wtedy, kiedy zapadał zmrok, a kiedy wstawał świt. To był jasny sygnał, że wkraczam w inną dolinę bólu. Skończyła się czysta i niewinna przyjemność dostarczana organizmowi na wieczornych popijawach z koleżankami i kolegami. Zacząłem za nią płacić cierpieniem – swoim i najbliższych.

      MILICYJNY DOŁEK

      (Legnica, 1970–1973)

      Przychodzisz zawsze do mnie

      gdy zapada zmrok

      zapalasz rzekę tęczy

      i przerywasz noc.

      Nie pytasz nigdy o nic

      a jednak wiesz co chcę:

      przepłynąć poprzez tęczę

      na jej nieznany drugi brzeg.

      Zobaczyć słońce w nocy

      zobaczyć latem śnieg

      królika trzymać w dłoniach

      i głaskać dłonią jego sierść.

      Breakout,

      Na drugim brzegu tęczy

      Bez względu na to, co autor miał na myśli, dla nas żaden inny utwór nie oddawał istoty ładowania sobie w żyłę tak dobrze jak Na drugim brzegu tęczy Breakoutu. Hipnotyzujący dźwięk saksofonu i głos Miry Kubasińskiej przenosiły nas w inny świat. Uciekaliśmy od szarej rzeczywistości Małej Moskwy. Niestety byliśmy mało przewidujący. Nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że ta rzeczywistość może być czarna, a szarość wyda nam się paletą kolorów, którą można malować cudowne obrazy…

      Początkowo szukaliśmy w miarę bezstresowego sposobu na zdobycie morfiny. Takim rozwiązaniem były recepty. Najczęściej zdobywałem je od kumpla, którego ojciec był lekarzem. Tak, ćpali wszyscy, dzieci z rodzin patologicznych i te z dobrych domów. Prawdę mówiąc, tych drugich było więcej. Od nich wszystko się zaczęło. Miały większe możliwości zdobycia każdego świństwa, jakie wymyśliła ówczesna farmacja. Skradzione albo podrobione recepty wystarczały na krótko. Z czasem zabrakło aptek, w których można było realizować je anonimowo i farmaceuci rozpoznawali nas już po sposobie chwytania za klamkę. Bywało, że odmawiali, jednak częściej dostawaliśmy to, co chcieliśmy, ale chwilę później ni stąd, ni zowąd dopadała nas na ulicy milicja. Tak jak w pewien czerwcowy dzień, kilkanaście dni przed końcem roku szkolnego.

      To był piątek, dzień, w którym najczęściej samowolnie skracaliśmy sobie lekcje. Szczególnie w ciepłe letnie dni nikomu nie chciało się siedzieć w ławkach. Uciekaliśmy wtedy ze szkoły, zaszywaliśmy się w domu któregoś z kumpli, włóczyliśmy się po mieście albo zwyczajnie siedzieliśmy na jakimś murku lub w kawiarni, paląc papierosy i biorąc narkotyki. Milicja znała nas wszystkich lepiej niż nasze własne matki. Funkcjonariusze wiedzieli, gdzie nas szukać, znali każdą naszą dziuplę i jeżeli tylko dotarła do nich informacja, że właśnie ktoś obrobił aptekę albo zrealizował fałszywą receptę, robili zmasowany nalot na wszystkie potencjalne lokalizacje. Czasami sprawdzali nas na ulicy, zatrzymywali niby do rutynowej kontroli, tak jak tamtego dnia, kiedy wracałem samotnie od Andrzeja, tuż po tym jak doszedłem do siebie po zastrzyku z morfiny. Trzymało mnie jeszcze trochę, ale byłem na tyle w formie, że mogłem iść o własnych siłach i nie wyglądało to zbyt podejrzanie. Szedłem zaprawiony ulicą i w pewnym momencie zauważyłem radiowóz stojący po drugiej stronie. Mijałem go spokojnie, aby siedzący w środku gliniarze nie mieli pretekstu do zatrzymania mnie. Ale w PRL-u pretekst nie był potrzebny. Mogli zatrzymać, kogo chcieli i kiedy chcieli. Zgodnie z popularnym wtedy powiedzeniem prokuratora czasów stalinowskich w ZSRR, Andrieja Wyszyńskiego, „dajcie mi człowieka, a paragraf się znajdzie”, władza mogła zrobić z obywatelami wszystko, co chciała. Mieliśmy się jej bać.

      Spojrzałem spod byka w stronę samochodu, żeby sprawdzić, który z gliniarzy ma tego dnia służbę. W środku siedziało dwóch milicjantów. Oni znali mnie, ja znałem ich. Uśmiechnąłem się. Błąd. Odczytali to jako prowokację, a nie komunikat: „Panowie, spokojnie, ja tu tylko spaceruję”. Natychmiast ruszyli w moim kierunku. Zrównali się ze mną, przez chwilę jechali obok w milczeniu i patrzyli na mnie badawczo. W milicyjnej suce siedział Pies albo – jak nazywaliśmy go częściej – Ten, Który Nigdy Nie Odchodzi Od Drzwi. Jego ksywa wzięła się stąd, że kiedy milicja robiła nalot na meliny narkomanów, on zawsze musiał wejść do środka, nigdy nie odchodził od drzwi, nawet wtedy gdy jakaś sprzymierzona z nami osoba, niebędąca narkomanem, zapewniała, że nikogo z ćpających tam nie ma. Nie wierzył. Zawsze znalazł fortel, który pozwolił mu wejść – jeśli nie przez drzwi, to przez okno. Miał szpicli, którzy mówili mu nawet, jak pukać na umówione hasło. Ale zawsze dawał szansę. Nigdy nie wsadzał do pudła za pierwszym razem. Później nie miał już litości.

      – Podwieźć? – usłyszałem, jak Pies pyta drwiącym głosem.

      Mimo że wiedziałem, jak cała sytuacja za chwilę się skończy, ani myślałem ułatwiać im zadania. Nigdy nie ułatwiałem. Walczyłem do końca.

      – Nie, chorobę lokomocyjną mam. Jeszcze radiowóz zarzygam, będzie kłopot. Przejdę się.

      Suka gwałtownie się zatrzymała i z wozu wyskoczyli obaj gliniarze. Jeden złapał mnie za dżinsową kurtkę i przycisnął mocno do radiowozu. Zaczęli mnie przeszukiwać.

      – Skąd to masz? – zapytał Pies, wyciągając z bocznej kieszeni kurtki strzykawkę i igłę.

      Patrzył na mnie pewnie i tak natarczywie, jakby chciał zajrzeć mi do środka głowy. „Skąd?” – zahuczało w niej jak echo pytanie gliniarza. „Jak to, kurwa, skąd?! Naprawdę tego nie wiesz?” – dyskutowałem z Psem na razie tylko w myślach. „Obaj wiemy skąd. Ojebałem tę aptekę na rogu i mam, kurwa!” – krzyczałem dalej niemo, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z jego oczu. Zawsze tak robiłem. To była moja mała demonstracja siły. Oni mieli pałki i gaz. Ja miałem nieustępliwy wzrok i pięści.

      – Jak to skąd?! Ze szkoły. Do eksperymentów, na kółko techniczne – na głos grałem niewiniątko, chociaż