Łukasz Grass

Najlepszy


Скачать книгу

Ja nic nie wiem, zostaw – jęknąłem, próbując wyrwać się z uścisku.

      – Morfina. Gdzie trzymasz to gówno? – dopytywał ojciec.

      Nagle pchnął mnie na łóżko, obrócił się i podszedł do szafy. Wyrzucił z niej wszystkie moje rzeczy. Nerwowo przeszukiwał każde spodnie, każdą koszulę. Po chwili do pokoju wszedł milicjant. Spojrzał na mnie wymownie, z lekkim kpiącym uśmieszkiem.

      – Konstruktor, idziemy – rzucił krótko.

      ***

      Od godziny siedziałem na drewnianym krześle, w małym pomieszczeniu komendy Milicji Obywatelskiej w Legnicy. Starałem się trzymać pion, ale powoli zaczynał dopadać mnie narkotykowy głód. Czułem ból mięśni. Chciało mi się palić. Boże! Ile bym dał za jednego macha. Marzyłem, żeby się zaciągnąć. Nie wiem, co było silniejsze – głód narkotykowy czy nikotynowy? Moje cierpienia przerwało gwałtowne wejście Psa. Razem z nim był drugi glina, którego nazywaliśmy Pistoletem. Pies usiadł na biurku, sięgnął do kieszeni po paczkę fajek, lekko nią potrząsnął, wysuwając jednego papierosa. Popatrzył na mnie i wyciągnął rękę:

      – Masz. Zapal sobie.

      Bez słowa odwróciłem głowę. Zero kompromisów z gliniarzami. Nigdy. Byłem honorowy. Mogliby mnie przypalać, torturować, ale nigdy nie zgodziłbym się na współpracę z milicją, o sypaniu kumpli nie wspominając. Pies to wiedział, ale mimo to zawsze próbował. Sięgnął po papierosa, którego odmówiłem, zapalił i mocno się zaciągnął, pokazowo delektując się pierwszym machem. Chwilę wstrzymał oddech i powoli zaczął wypuszczać dym w moją stronę. Podszedł do szafy, przy której stał Pistolet. Otworzył ją.

      – Tego też nie chcesz? – zapytał.

      Odsłonił półki w szafie zastawione ampułkami z morfiną – wszystko, co udało im się skonfiskować po kilku ostatnich porannych nalotach na mieszkania narkomanów. „Ciekawe, czy jest tam towar Andrzeja, który wczoraj zgarnęliśmy” – zastanawiałem się, przez chwilę wpatrując się w morfinę. Musieli zauważyć, że na moment straciłem czujność, a w moich oczach pojawiła się iskra, sygnał, że uderzyli w czuły punkt. Narkoman na głodzie był w stanie zrobić niemal wszystko dla jednej działki, która zaspokoi jego głód. Ale nie w tym przypadku. Nigdy nie było żadnych układów z gliniarzami, żadnych.

      Nagle sprawy zaczęły przybierać zły obrót. Pies musiał się nieźle wkurzyć, że go tak olewam. Nie wytrzymali. Pistolet podszedł do mnie znienacka, chwycił za głowę i mocno obrócił w stronę morfiny.

      – Chcesz jeść?! No chcesz?! Najpierw nazwiska i miejsca. Gdzie trzymacie resztę towaru? – syczał mi do ucha.

      – Nie mam żadnego towaru – odpowiedziałem spokojnie.

      Pies włączył się do przesłuchania.

      – Twój koleżka mówił co innego. Przecież wiem, że jesteś na głodzie. Zobacz, ile tego mamy. To wszystko było u twoich kumpli… U Andrzeja również.

      „To niemożliwe!” – pomyślałem. „Przecież Andrzej nie sypie. Nie mógł mnie sypnąć! Wkręcają mnie. Podpuszczają, żebym to ja podał nazwiska innych, którzy tej samej nocy obrobili jeszcze kilka innych aptek w mieście i okolicach”. Milczałem. Ignorowałem każdą ich zaczepkę.

      – Chcesz działkę? – Pistolet podszedł do szafy, chwycił jedną ampułkę z morfiną i postawił na stole. – Masz. Zniknie jedna, nikt nie zauważy. Mamy tego setki.

      Zapadła cisza. Wpatrywałem się tępym wzrokiem w ampułkę. Nagle Pistolet wyjął z kieszeni strzykawkę i bardzo powoli położył ją na stole obok. Zrobił to płynnym ruchem, ale tak wolno jak tylko potrafił. Nachylił się do mojego ucha i szepnął:

      – Nikt się nie dowie… Nazwiska…

      Uśmiechnąłem się. Poczułem się lekko na myśl o tym, co za chwilę zrobię. Nachyliłem się do ucha gliniarza i tym samym, spokojnym szeptem, którym Pistolet nakłaniał mnie do zdrady, powiedziałem:

      – Spierdalaj. Nie jestem narkomanem. Nigdy nie brałem narkotyków.

      Pistolet złapał mnie za ramię i mocnym ruchem zrzucił z krzesła. Zamachnął się nogą i już prawie czułem jego kopnięcie na nerkach, ale w tym momencie do akcji wkroczył Pies.

      – Zostaw – rzucił krótko, powstrzymał swojego kolegę od zadania ciosów i chwycił mnie za klapy dżinsowej kurtki, podniósł i przycisnął do ściany.

      – To po jakiego chuja włamywałeś się do apteki?

      – Nie włamałem się. Wszedłem przez otwarte okno. Ktoś świecił latarką i myślałem, że to złodzieje…

      Tym razem Pistolet nie wytrzymał. Poczułem jego pięść na żołądku. Zaczęła się szarpanina. Oddałem. Raz, drugi, trzeci…

      Na dołku spędziłem czterdzieści osiem godzin. Takich momentów w swojej „karierze” miałem mnóstwo. Pogrywaliśmy z milicją, jak tylko się dało. Kłamaliśmy, manipulowaliśmy, szliśmy w zaparte nawet wówczas, kiedy dowodów na nasze występki było aż nadto. Większość potyczek kończyła się właśnie tak jak ta ostatnia – konfiskata narkotyków, dołek, szarpanina, parę siniaków wyniesionych z komendy i kilka dodatkowych z domu, po powrocie z zatrzymania. Kilka dni po tym zdarzeniu przyszło wezwanie do sądu na rozprawę. Tym razem sprawa była o tyle poważna, że tego samego dnia, w którym ja włamałem się do apteki, jakaś grupa narkomanów okradła komendę Milicji Obywatelskiej. Wiedzieli, że gliniarze skonfiskowali ampułki z morfiną, i postanowili uderzyć tam, gdzie nikt się ich nie spodziewał. Taki przypadek zdarzył się po raz pierwszy i milicja na serio się wkurzyła. Okazało się, że w tym samym czasie, kiedy zapukali do drzwi mojego mieszkania, zrobili dokładnie to samo w kilkudziesięciu innych lokalizacjach. Przetrzepali całe miasto i okolice, a ja byłem jednym z podejrzanych. Odpowiadałem z wolnej stopy, ale nic mi nie udowodniono. Prokurator i milicja skupili się na włamaniu do komendy MO, kiedy ja w rzeczywistości obrobiłem aptekę. Upiekło mi się, ale nie zawsze włamania do aptek kończyły się dla mnie tak łagodnie. Czasami na wniosek prokuratury, która stawiała konkretne zarzuty, zamykano mnie w areszcie śledczym, gdzie oczekiwałem na proces. Sędziowie, widząc stan, w jakim się znajdowałem, kierowali mnie na badania do szpitala psychiatrycznego, gdzie diagnozowano u mnie lekomanię i uzależnienie od opiatów. I tak właśnie zaczął się kolejny etap mojego staczania się – zakład karny i psychiatryk.

      NA DRUGIM BRZEGU RZEKI

      (Szpital psychiatryczny, Lubiąż, 1972)

      Człowiek, który cierpi, nie mówi już nic, albo prawie nic, a na pewno nie krzyczy.

      Ty zaraziłeś ich narkomanią, Marek Kotański

      Większość mojej paczki za punkt honoru stawiała sobie choć raz trafić na oddział dla narkomanów w szpitalu psychiatrycznym w Lubiążu. To było pierwsze takie miejsce w Polsce, gdzie podejmowano próby leczenia narkomanów, a w zasadzie eksperymentowania z leczeniem. Oddział stworzył psychiatra Zbigniew Thille, który był jednym z najlepszych w Polsce specjalistów od toksykomanii.

      Lubiąż był dla nas tym, czym dla muzułmanów jest Mekka. Jeżeli ktoś ćpał, rabował apteki, siedział w więzieniu i robił w chuja wszystkich mundurowych – od milicjantów po klawiszy, do tej kolekcji musiał jeszcze dorzucić psychiatryk. Oczywiście była różnica, czy trafialiśmy na oddział dla narkomanów na własne życzenie, czy z sądowego nakazu. W tym pierwszym przypadku zgłaszaliśmy się osobiście, żeby uciec przed milicją, udając chęć podjęcia leczenia. W tym drugim – sąd chciał uzyskać opinię biegłych.

      Tak czy inaczej Lubiąż to był Lubiąż. Nadaliśmy mu naszą własną nazwę – Na Drugim Brzegu. Nie