morfinę. Gliniarze szukali dalej. Sprawdzili każdą kieszeń, ale na szczęście nie miałem przy sobie żadnego narkotyku. Zrezygnowani, ale pewni, że sprzęt posłużył mi przed chwilą do wstrzyknięcia w żyłę jakiegoś świństwa, pozwolili mi iść do domu.
– Spierdalaj. Jeszcze cię dorwę, gówniarzu – powiedział Pies.
***
Z milicją walczyliśmy jak z największym wrogiem. Większość z nas nigdy nie puszczała pary, nie sprzedawała kumpli, ale zdarzali się tacy, którzy nie wytrzymywali presji i szantażu. Funkcjonariusze mieli swoje sposoby, czasami bezlitosne, które słabych psychicznie narkomanów wykańczały – decydowali się sypać za obietnicę najmniejszej dawki morfiny. Roztrzęsieni, na głodzie, nie wytrzymywali, kiedy otwierano przed nimi szafkę z narkotykami, które właśnie skonfiskowano ćpunom. To była ich taktyka – ułożyć ampułki równo obok siebie w szafkach na komendzie i pokazać wygłodniałym narkomanom, którzy sypali wtedy kogo popadnie, byle tylko dostać działkę. I zawsze wpadali w te same sidła – milicja po uzyskaniu potrzebnych informacji zamykała morfinę na klucz, a narkomana wsadzała do aresztu.
Gliniarze próbowali wydobywać z nas przeróżne informacje. Nie tylko na temat tego, kto bierze, ale także ile, gdzie i z kim się spotyka. Jeśli tylko gdzieś w mieście doszło do obrabowania apteki, obligatoryjnie zatrzymywali wszystkich. Mieli całą listę narkomanów, ich adresy zamieszkania i sprawdzali nas po kolei, a potem przesłuchiwali: „Gdzie byłeś tego wieczoru? Z kim? O której godzinie? Gdzie w tym czasie był twój kolega?”.
Na początku lat siedemdziesiątych włamania do aptek były dla nas niczym zabawa, mało skomplikowana czynność, która pozostawiała po sobie stosunkowo niewiele śladów. Apteki nie miały żadnych zabezpieczeń. Trzymano tam tylko leki i nikomu wówczas nie przyszło do głowy, że mogą one stać się celem rabunkowym. Gdyby pokusić się o wskazanie miejsc na mapie Polski, które zapoczątkowały narkomanię w naszym kraju, to w czołówce takich miast znalazłyby się między innymi Legnica, Nowa Sól, Głogów. Pięćdziesiąt procent włamań do aptek na terenie całego kraju miało miejsce właśnie w naszym regionie. Byliśmy nie tylko miedziowym, ale też narkotykowym zagłębiem Polski. Osiedla i kamienice były zamieszkane przez przesiedleńców – bez więzi, tradycji i zbudowanej wspólnoty. Nierzadko z dziećmi zostawionymi pod opieką „ulicy”, bo starzy od rana do nocy, sześć dni w tygodniu spędzali w pracy. Syndrom dziecka z kluczem na szyi dotyczył większości moich kumpli i koleżanek. Mnie również. W niedzielę, jedynym dniu w tygodniu wolnym od pracy, nie udawało się już tego posklejać. Znaleźliśmy sobie zajęcie, które dostarczało nie tylko adrenaliny, ale również chwilowej przyjemności. Nic nie było ważniejsze od niej. Dla chwili uniesienia byliśmy w stanie zrobić prawie wszystko. Na początku mieliśmy jeszcze kodeks, który mówił, że jak wchodzimy do apteki albo do czyjegoś domu, to kradniemy tylko narkotyki. Mówiliśmy, że nie jesteśmy pospolitymi złodziejami, nie zabieramy pieniędzy, biżuterii ani żadnych wartościowych rzeczy. „Narkomani to nie złodzieje” – powtarzaliśmy jak mantrę. Robiliśmy tak między innymi dlatego, że istniała ograniczona odpowiedzialność za zarzucany czyn. Jeżeli narkoman włamywał się do apteki na głodzie, to sędziowie stosowali czasami jeden z zapisów Kodeksu karnego, w myśl którego sąd mógł wydać niższy wyrok, uzasadniając, że czyn karalny był powodowany potrzebą poprawienia stanu zdrowia w danym momencie, a pozwany był ubezwłasnowolniony przez chorobę, która go dopadła – lekomanię, bo o narkomanii nikt wtedy nie mówił. Tylko dzieci kwiaty na kapitalistycznym Zachodzie brały narkotyki. W Polsce brano co najwyżej leki. Ten nieprawdziwy obraz lansowany był w PRL-u nie tylko przez medialną propagandę, lecz także nieformalny zakaz mówienia w Polsce o narkomanii. Do pewnego momentu mieliśmy w oczach sądu taryfę ulgową. Jeżeli z mieszkania, apteki, szpitala lub komendy milicji zniknęły tylko narkotyki, a reszta pozostawała nienaruszona, sąd traktował nas łagodniej. Z biegiem czasu ten przepis się zmienił i zwijali nas już wyłącznie za sam fakt włamania. Poza tym narkomani, popadając w coraz większe uzależnienie, zaczęli kraść na potęgę, a za biżuterię i pieniądze kupowali narkotyki. Głód zmuszał nas do robienia rzeczy, których do dziś się wstydzimy – okradaliśmy rodzinę i siebie nawzajem. Byłbym w stanie zjeść własne dyplomy i medale z zawodów gimnastycznych, jeśli miałoby to pomóc w zdobyciu działki narkotyku, w zaspokojeniu głodu, od którego spocone i poskręcane ciało wyło z bólu. Kradliśmy wszystko: leki uspokajające, kodeinę, kokainę i morfinę, ale to przede wszystkim dla tej ostatniej zacząłem regularnie odwiedzać dolnośląskie apteki.
– Nie pękaj! Znam to miejsce, uwiniemy się w piętnaście minut – przekonywałem Andrzeja, któremu zaproponowałem udział w obrobieniu apteki znajdującej się dwieście metrów od mojego domu.
– A jak nas złapią? – pytał podenerwowany Andrzej.
– To nas złapią… i chuj. Co ci zrobią? Zabiorą na dołek na czterdzieści osiem godzin i tyle – przekonywałem Andrzeja.
Tak naprawdę nie mieliśmy nic do stracenia, bo milicyjna izba zatrzymań, która w przestępczym slangu nazywana była dołkiem, i tak wpisana była w życie każdego narkomana. Przynajmniej można było zaimponować dziewczynom. Koniec końców każdy z nas chciał się popisać opowieścią z gatunku „Jak walczyłem z milicją i nie sypnąłem chłopaków”.
Spotkaliśmy się o północy niedaleko klubu Legmet. Apteka mieściła się tuż za rogiem, w starej poniemieckiej kamienicy. Okna były co prawda zabezpieczone kratami, ale w taki sposób, że dało się odgiąć pręty. Konstrukcja miała raczej funkcję odstraszającą i zniechęcającą niż antywłamaniową. W dwie poziome, metalowe poprzeczki z kulistymi otworami, które przymocowane były do bocznych betonowych ścian wnęki okiennej, wchodziło pionowo kilka prętów. Żaden z nich nie łączył się jednak z jej górną i dolną ścianą, więc z łatwością można było je powyginać i zrobić szeroką lukę, przez którą dostawaliśmy się do okna. Zwykle łomem podważaliśmy framugę w miejscu, gdzie łączyło się ze sobą prawe i lewe skrzydło, a gdy to nie pomagało, wybijaliśmy szybę. Andrzej stanął na czatach. Przytulił się plecami do ceglanej ściany tak mocno, jakby chciał ją przewrócić. Nerwowo rozglądał się na prawo i lewo, co kilka sekund wychylając głowę zza rogu kamienicy. Do obstawienia były trzy kierunki, z których mogła nadjechać milicyjna suka. Było tak cicho, że słyszeliśmy własne oddechy. Ten Andrzeja nerwowy, lekko przestraszony. Słyszałem bicie swojego serca i czułem się tak, jakbym po raz pierwszy robił coś niesamowitego, tajemniczego, jakbyśmy grali w filmie przygodowym i właśnie mieli zamiar wejść do jaskini pełnej skarbów, gdzie przed dotarciem do celu trzeba uniknąć śmiertelnych pułapek, a na końcu zmierzyć się ze strażnikami Świętego Graala.
Andrzej porozumiewawczo kiwnął głową, bez słowa dając znak do rozpoczęcia akcji. Poszło gładko. Odgięliśmy łomem metalowe pręty, wybiliśmy szybę i wskoczyliśmy do środka. Mieliśmy ze sobą małą latarkę, która pomogła odnaleźć morfinę. Zwykle ampułki trzymane były w zamykanej na klucz szafce albo nawet sejfie. Tym razem trafiliśmy na to pierwsze i z łatwością dobraliśmy się do zdobyczy, zgarniając z półki wszystkie ampułki z morfiną wprost do torby. Z apteki wyszliśmy tą samą drogą, którą weszliśmy. Schowaliśmy się w bezpiecznym miejscu, kilkaset metrów dalej i podzieliliśmy łup na pół. Każdy poszedł w swoją stronę. Później zdarzało się, że pierwszy strzał z morfiny aplikowaliśmy sobie jeszcze w aptece. Byliśmy w ciągu narkotykowym, więc chwilę po tym, jak dorwaliśmy się do ampułek, siadaliśmy na podłodze, wyciągaliśmy sprzęt i ładowaliśmy w żyłę. Tamtego dnia postanowiłem jednak zrobić to dopiero w domu, a w zasadzie w toalecie na półpiętrze. Resztę narkotyku schowałem w szybie wentylacyjnym nad kiblem.
Rano obudziło mnie mocne walenie do drzwi. Musiało być bardzo wcześnie, bo za oknem było jeszcze ciemno. Jesienią robiło się jasno dopiero około siódmej. Matka z ojcem byli już w kuchni, czyli pewnie było tuż po szóstej. Przez chwilę myślałem, że to któryś z moich kumpli – naćpany albo pijany. Pomylił drzwi, godzinę,