(chcąc udowodnić, że to jest ładne): Och, zobacz, skarbie, to mamusia konik i jej dzidziuś.
SAM: Wcale nie. Nawet nie widać ich twarzy.
JA: Ależ widać. Zobacz, dają sobie buzi.
SAM: Nie podobają mi się.
JA (z narastającą desperacją): Mogłabym im dorysować nosy długopisem.
SAM: Nigdy nie będą mi się podobać.
JA (z głupim uporem): Mogłabym ich rozdzielić nożyczkami, to będzie łatwiej zobaczyć twarze.
SAM: NIGDY, NIGDY ICH NIE POLUBIĘ! SĄ BRZYDKIE!!!
JA (widząc nareszcie światełko w tunelu): Och, rozumiem. Nie podoba ci się, że są połączone twarzami.
SAM: Tak. Pobawię się pingwinami.
Dlaczego tak długo nie chciałam zaakceptować jego uczuć? Desperacko pragnęłam naprawić sytuację, rozwiązać problem, uchronić moje dziecko przed smutkiem i rozczarowaniem. Powiedzmy uczciwie: chciałam uchronić siebie samą przed smutkiem, który odczuwał! Kto lubi, jak dziecko marudzi? Sam z kolei desperacko potrzebował, żebym zaakceptowała jego rozczarowanie. I dopiero wtedy mógł zrobić miejsce dla szczęśliwszych uczuć.
Oto kolejny przykład, kiedy Sam był rozczarowany, a dla mnie zaakceptowanie jego uczuć okazało się na początku kłopotliwe.
W tej historii Dan ma pięć lat, a Sam trzy.
JA: Dan, nagrałam ci Bill Nye the Science Guy2.
SAM: A nagrałaś mi Carmen Sandiego?
JA: Nie.
SAM: O nie! (zaczyna płakać)
JA: Nie prosiłeś, żebym nagrała. Dan poprosił mnie o nagranie Billa Nye.
(Ile razy wam się zdarzyło, żeby takie racjonalne wyjaśnienie uspokoiło płaczące dziecko?).
SAM (dalej płacze, głuchy na mój logiczny argument)
JA (poirytowana, że jest takim beksą): Sam, to leci codziennie. Możesz jutro obejrzeć.
SAM (płacze coraz mocniej, co grozi totalną klapą)
JA (zmieniając front): Ojej, ale jesteś rozczarowany! Tak bardzo lubisz ten film!
SAM (przestaje płakać): To mój ulubiony film.
JA: A co ci się w nim podoba najbardziej?
SAM: Podoba mi się, jak tancerze wirują, jak maszyny robią dym i że ścigają złego faceta. To jest super.
I skończyło się na tym, że odbyliśmy miłą i kulturalną rozmowę na temat tego, dlaczego film o Carmen Sandiego jest superfilmem.
Dlaczego przy całej swojej wiedzy miałam trudności z zaakceptowaniem negatywnych uczuć? No cóż, skoro pytacie, to wam odpowiem. Byłam przekonana, że mój syn reaguje przesadnie na drobne sprawy. Uważam, że przegapienie programu w telewizji nie jest warte tego, żeby rozpaczać. Ale emocje dziecka są dla niego tak samo ważne i realne, jak dla nas, dorosłych, nasze uczucia. I jeśli chcemy, aby dziecko sobie z nimi poradziło, to musimy mu pomóc.
Oto jeszcze jedna historia, która pokazuje, że zaakceptowanie uczuć było dla mnie poważnym wyzwaniem.
Patrząc, jak roczny Sam podchodzi do trzyletniego Dana, który buduje coś z klocków, odczuwam dobrze znany lęk.
JA: Dan, daj mu kilka klocków. Chce się tylko z tobą pobawić.
DAN: Nie, nie. Coś buduję.
JA: Daj spokój, Dan, przecież za minutę się znudzi. Wiesz, jakie są maluchy.
Sam zawisa nad klockami. Dan popycha go, a maluch upada i płacze.
JA: Dan, co ty wyprawiasz? Doprowadziłeś go do płaczu.
To nie jest, rzecz jasna, rozmowa budująca szacunek do samego siebie. W rodzicielstwie najlepsze jest jednak to, że jeśli za pierwszym razem coś schrzanisz, to prawie zawsze masz drugą szansę. W tym konkretnym przypadku podstawowy scenariusz powtarzał się kilkaset razy, więc miałam mnóstwo okazji do ćwiczeń. Oto mój lepszy moment:
Dan osłania klocki, mały się zbliża…
DAN: Nie! Nie! Nie!
JA (potwierdzając i nazywając jego uczucia): O nie, pracujesz nad wyjątkową budowlą, a to wielkie dziecko znowu chce ci zabrać klocki. Można się zdenerwować!
DAN: Proszę! Proszę! Proszę! (Szybko rzuca garść klocków na podłogę, żeby odwrócić uwagę małego, i przenosi swoją budowlę na stolik do kawy).
JA: O, wymyśliłeś, co zrobić, żeby Sam był zadowolony.
Dlaczego za pierwszym razem potwierdzenie uczuć mojego dziecka było dla mnie takie trudne? Chyba dlatego, że byłam przekonana, iż należy natychmiast uzmysłowić dziecku, że nie wolno odczuwać pragnienia, by walnąć brata w głowę klockami, bo to coś bardzo złego. Uważałam, że nie można nawet na sekundę folgować takim agresywnym instynktom. Jednak dopiero okazanie szacunku dla jego pracy i silnych uczuć, jakimi ją otaczał, pomogło mu opanować ten instynkt agresji. Kiedy próbowałam odrzucić jego uczucia, był zmuszony walczyć nie tylko z bratem, ale i z matką.
Robimy to automatycznie – chronimy dzieci przed uczuciem smutku, odrzucamy to, co uważamy za błahe emocje, zniechęcamy do odczuwania złości. Nie chcemy wzmacniać negatywnych uczuć. Zaakceptowanie ich wydaje się działaniem wbrew intuicji.
Pewnie się zastanawiasz: „Czy nie ma sytuacji, kiedy należy wytłumaczyć dziecku, dlaczego musi coś zrobić, i czy nie powinno się wymagać od dzieci, aby respektowały uczucia innych ludzi?”.
Odpowiedź brzmi „tak”… ale jeszcze nie pora na to. Dopóki uczucia dziecka nie zostaną zaakceptowane, będzie ono głuche nawet na najlepsze wyjaśnienia i najbardziej uczuciowe przemowy. Pewnego dnia uzmysłowiła mi to bardzo dosadnie moja mała sąsiadka zza płotu. Obiecałam, że zaopiekuję się Jackie, żeby jej mama mogła się zająć ważną papierkową pracą.
JACKIE (trzy lata): Chcę do domu.
JA: Dopiero tu przyszłaś. Pobawmy się chwilę na podwórku. Możemy się pohuśtać.
JACKIE: NIE! Chcę do domu!
JA: Twoja mama musi coś zrobić. Będziemy się dobrze bawić.
JACKIE: NIE! (biegnie do swojego domu)
JA (wołam do jej matki): Jak tam Jackie?
MAMA JACKIE: W porządku.
JA: Przykro mi, że nie wypaliło. Czy powiedziała, dlaczego nie chciała zostać?
MAMA JACKIE: Powiedziała tylko, że Joanna mówiła: „bla, bla, bla, bla, bla!”.
Jak śmiała? Jestem specjalistką od komunikacji!
Ponieważ nie zaakceptowałam jej uczuć, wszystko, co powiedziałam, żeby ją zatrzymać, było dla niej tylko „bla, bla, bla”.
Nazwanie uczuć dzieci jest naszą powinnością, ponieważ w ten sposób mogą się dowiedzieć, kim są. Jeśli tego nie zrobimy, odbierają niewypowiedziany przekaz: „Nie myślisz tego, co mówisz, nie wiesz tego, co wiesz, nie czujesz tego, co czujesz, nie możesz ufać własnym zmysłom”.
Doceniając uczucia naszych dzieci, pomagamy im wyrosnąć na ludzi, którzy wiedzą, kim są i co czują. Kładziemy