Tara Westover

Uwolniona


Скачать книгу

i gdy przebywał na świeżym powietrzu, dużo i szczerze się uśmiechał. Luke i tato spuszczali benzynę z baków. Nie powinno się używać kruszarki do samochodu z bakiem, bo istnieje ryzyko eksplozji, dlatego każdy bak trzeba było opróżnić i usunąć. Praca była żmudna i powolna – należało przekłuć bak młotkiem i szpikulcem, a potem czekać, aż paliwo wycieknie i będzie można bezpiecznie usunąć bak palnikiem acetylenowym. Tato wynalazł drogę na skróty: olbrzymi, długi na dwa i pół metra szpikulec z grubego żelaza. Podnosił samochód wózkiem, a Luke naprowadzał go tak, by bak samochodu znalazł się dokładnie nad szpikulcem. Wtedy tato zwalniał uchwyt. Jeśli wszystko poszło dobrze, samochód nadziewał się na szpikulec, a z baku wytryskało paliwo, spływając do pojemnika, który tato specjalnie w tym celu zespawał.

      Do południa opróżnili z paliwa już ponad trzydzieści samochodów. Luke zebrał benzynę w pięciu wiadrach o pojemności niecałych dwudziestu litrów i zaczął je przenosić przez podwórko do pojemnika taty. W pewnej chwili potknął się i oblał sobie dżinsy paliwem. Letnie słońce w kilka minut wysuszyło tkaninę. Luke skończył przenosić wiadra i poszedł do domu na obiad.

      Niepokojąco doskonale pamiętam ten obiad. Pamiętam lepki zapach zapiekanki z wołowiny i ziemniaków i jak grzechotały kostki lodu wpadające do wysokich szklanek, które w upale lata pokrywały się parą. Pamiętam, jak matka powiedziała, że to będzie mój dyżur zmywania naczyń, bo ona po obiedzie jedzie do Utah, by się skonsultować z inną akuszerką w sprawie jakiejś skomplikowanej ciąży. Dodała, że może nie zdążyć wrócić do domu na kolację, ale że w zamrażalniku są hamburgery.

      Pamiętam, że całą godzinę się śmiałam. Tato leżał na podłodze w kuchni, nabijając się z rozporządzenia, które niedawno wydano w naszej mieścinie. Bezpański pies pogryzł chłopca i wszyscy byli z tego powodu wściekli. Burmistrz w związku z tym postanowił ograniczyć możliwość posiadania psów do dwóch na rodzinę, choć ten, który zaatakował, nie miał właściciela.

      – Ci geniusze socjaliści – prychnął tato. – Gdyby nikt im nie wybudował dachu nad głową, toby się potopili, gapiąc się na deszcz.

      Śmiałam się tak bardzo, że bolał mnie brzuch.

      Kiedy Luke wrócił z tatą na górę i przygotowywał palnik na acetylen, zupełnie zapomniał o rozlanym paliwie. I gdy oparł palnik na biodrze i wzniecił zapalnikiem maleńką iskrę, wzbiły się z niej płomienie, które zajęły jego nogę.

      Wersja, jaką zapamiętaliśmy i opowiadaliśmy tyle razy, że stała się elementem rodzinnego folkloru, była taka, że Luke nie mógł się wydostać z dżinsów nasączonych paliwem. Tamtego ranka, jak każdego innego, zawiązał je metrowym kawałkiem sznurka ze sztucznego tworzywa, który był gładki i śliski, dlatego, żeby się nie rozwiązał, trzeba go było związać bezpiecznym węzłem, tak jak się przywiązuje konia. Nie pomogły też buty – wielkie, ciężkie i tak zniszczone, że od tygodni codziennie rano sklejał je taśmą, którą wieczorem przecinał podręcznym nożykiem. Luke mógł teoretycznie w ciągu kilku sekund rozwiązać sznurek i wydostać się z butów, ale oszalał z paniki i ruszył pędem, czmychając jak królik przed zarżnięciem i rozprowadzając przy tym ogień po bylicy i perzu, które tego bezdeszczowego lata były suche i łamliwe.

      Ułożyłam brudne naczynia i zaczęłam napełniać zlew wodą, kiedy dobiegł mnie jakiś dźwięk – przeraźliwy, stłumiony krzyk, który zaczynał się na jednej nucie, a kończył na innej. Nie było wątpliwości, że jego źródłem był człowiek. Nigdy nie słyszałam, żeby taki dźwięk wydobywało z siebie zwierzę, z takimi zmianami melodii i tonu.

      Wybiegłam z domu i dostrzegłam, że Luke kuśtyka przez trawę. Zawołał matkę, a potem upadł. To wtedy zobaczyłam, że lewa nogawka jego spodni zniknęła, roztopiła się. Noga była w jednych miejscach sina, czerwona i zakrwawiona, a w innych wybielona i martwa. Cienkie jak pergamin płaty skóry delikatnie owijały udo i spadały ku łydce, niczym wosk spływający po taniej świeczce.

      Oczy Luke’a były wywrócone do góry.

      Zawróciłam do domu. Chwyciłam nowe buteleczki z „pierwszą pomocą”, ale podstawowy składnik leżał jeszcze na blacie. Porwałam go i wybiegłam, a następnie wlałam pół buteleczki w drżące usta Luke’a. Żadnej poprawy. Gałki oczne brata były białe jak marmur.

      Pojawiła się jedna brązowa tęczówka, potem druga. Luke zaczął mamrotać, a potem krzyczeć.

      – Pali się! Pali! – wrzeszczał.

      Przechodziły go dreszcze i szczękał zębami. Trząsł się z zimna.

      Miałam tylko dziesięć lat i w tamtej chwili czułam się jak małe dziecko. Luke był moim starszym bratem, myślałam, że będzie wiedział, co robić, dlatego złapałam go za ramiona i potrząsnęłam nim mocno.

      – Mam cię ochłodzić czy ogrzać?! – wykrzyknęłam.

      Odpowiedział stęknięciem.

      Wnioskowałam, że raną było oparzenie. W takim razie to nim trzeba się było najpierw zająć. Przyniosłam paczkę lodu z przenośnego zamrażalnika stojącego na patio, ale gdy dotknęłam nią nogi, Luke wrzasnął krzykiem, od którego zginają się plecy, oczy wychodzą z orbit, a ja poczułam, jak mózg rozrywa mi czaszkę. Musiałam znaleźć inny sposób na schłodzenie nogi. Rozważałam rozładowanie zamrażarki i włożenie do niej Luke’a, ale ona działała tylko wtedy, gdy pokrywa była zamknięta, a w takim wypadku Luke by się udusił.

      W myślach przeszukałam dom. Mieliśmy ogromny pojemnik na śmieci, prawdziwego wieloryba. Był tak mocno poplamiony resztkami zepsutego jedzenia, że trzymaliśmy go w schowku. Pobiegłam pędem do domu i opróżniłam pojemnik na podłodze w kuchni, zauważając przy okazji zdechłą mysz, którą Richard wrzucił do niego poprzedniego dnia, a potem wyniosłam go na zewnątrz i zlałam wodą z ogrodowego węża. Wiedziałam, że powinnam była umyć go dokładniej, może płynem do mycia naczyń, ale patrząc, jak Luke zwija się z bólu na trawie, uznałam, że nie mam na to czasu. Gdy woda wypłukała ostatnie pomyje, ustawiłam pojemnik stabilnie i wypełniłam go wodą.

      Luke czołgał się w moją stronę, żeby włożyć nogę do środka, kiedy usłyszałam echo głosu matki. Mówiła kiedyś, że w wypadku poparzenia prawdziwy problem stanowi nie uszkodzona tkanka, lecz infekcja.

      – Luke! – wykrzyknęłam. – Nie! Nie wkładaj nogi do środka!

      Zignorował mnie i dalej się czołgał w kierunku pojemnika. Miał stalowe spojrzenie, które mówiło, że nie liczy się nic prócz ognia, który płonął w jego nodze i sięgał mózgu. Zadziałałam szybko. Popchnęłam pojemnik i trawę zalała wielka fala wody. Luke wydał z siebie gardłowy odgłos, jakby się dusił.

      Pobiegłam z powrotem do kuchni i znalazłam worki, które pasowały rozmiarem do pojemnika, otworzyłam jeden i powiedziałam Luke’owi, żeby włożył do niego nogę. Nie poruszył się, ale pozwolił, żebym naciągnęła worek na otwartą ranę. Ustawiłam pojemnik i wsadziłam do środka wąż ogrodowy. Gdy pojemnik napełniał się wodą, pomogłam Luke’owi utrzymać równowagę i włożyć do środka poparzoną nogę, teraz owiniętą w czarny plastikowy worek. Popołudniowe powietrze było parne, woda szybko będzie się ogrzewać. Dorzuciłam więc paczkę z lodem.

      Minęło niewiele czasu, dwadzieścia, może trzydzieści minut, a Luke’owi wrócił rozsądek i spokój i mógł znów stanąć o własnych siłach. Wtedy z piwnicy wyszedł na górę Richard. Pojemnik na śmieci stał na środku trawnika, trzy metry od najmniejszego cienia, a popołudniowe słońce świeciło mocno. Pełen wody, był za ciężki, żebyśmy mogli go przenieść, a Luke odmówił wyjęcia