Tara Westover

Uwolniona


Скачать книгу

ile czasu minęło – zmizerniały, z poczuciem porażki wypisanym na twarzy. Luke, już spokojny, odpoczywał, przynajmniej na tyle, na ile się da odpoczywać na stojąco. Tato przesunął pojemnik do cienia, bo pomimo kapelusza ramiona i ręce Luke’a zrobiły się czerwone od słońca. Powiedział, że najlepiej zostawić nogę tam, gdzie jest, aż do powrotu matki.

      Samochód matki pojawił się na szosie około szóstej. Wyszłam jej naprzeciw i w połowie drogi w górę opowiedziałam, co się stało. Pobiegła do Luke’a i powiedziała, że musi zobaczyć nogę, więc wyjął ją, ociekającą wodą. Plastikowy worek przywarł do rany. Matka nie chciała odrywać delikatnej tkanki, dlatego powoli, ostrożnie, odcinała worek, aż ukazało się ciało. Było niewiele krwi i jeszcze mniej pęcherzy, ponieważ do tego potrzebna jest skóra, a Luke’owi mało jej zostało. Twarz matki nabrała koloru szarawej żółci, lecz ona sama zachowała spokój. Zamknęła oczy i skrzyżowała palce, a potem na głos zapytała, czy w ranie jest zakażenie. Klik-klik-klik.

      – Tym razem ci się udało, Taro – powiedziała. – Ale co to w ogóle za pomysł, żeby poparzoną część ciała wkładać do pojemnika na śmieci?

      Tato wniósł Luke’a do środka, a matka przyniosła swój skalpel. Odcięcie tkanek zajęło jej i tacie przeważającą część wieczoru. Luke próbował nie krzyczeć, ale kiedy podnosili i rozciągali kawałki skóry, żeby zobaczyć, gdzie się kończy martwa tkanka, a zaczyna żywa, mocno dyszał, a z oczu płynęły mu łzy.

      Matka nałożyła na ranę maść z dziewanny i żywokostu, swoją własną mieszankę. Umiała radzić sobie z poparzeniami, to była jej specjalność, ale widziałam, że się martwi. Powiedziała, że nigdy nie widziała aż tak poważnego przypadku. Nie była pewna, co będzie dalej.

      Tej pierwszej nocy zostałyśmy z matką przy łóżku Luke’a. Prawie nie spał, tak trząsł się z gorączki i bólu. Żeby przeciwdziałać gorączce, położyłyśmy mu na twarzy i piersiach lód; na ból podałyśmy mu lobelię, werbenę pospolitą i tarczycę. To była inna mieszanka autorstwa matki. Zażywałam ją, żeby złagodzić ból w nodze, gdy spadłam z kosza ze złomem; gdy czekałam, aż rana się zabliźni, nie odnosiłam jednak wrażenia, że mi to cokolwiek pomaga.

      Wierzyłam, że leki zachodniej medycyny były obrazą dla Boga, ale gdybym tamtej nocy miała morfinę, to podałabym ją Luke’owi. Ból odbierał mu dech w piersiach. Leżał wsparty w łóżku, z czoła spływały mu na pierś krople potu, wstrzymywał oddech, aż się robił czerwony, potem fioletowy, tak jakby odcięcie mózgu od tlenu było jedynym sposobem na to, by przetrwać kolejną minutę. Gdy ból w piersiach stawał się silniejszy niż ból z poparzenia, wypuszczał powietrze potężnym wydmuchem, wydając z siebie jednocześnie okrzyk – ulgi dla płuc, katuszy dla nogi.

      Drugiej nocy sama się nim opiekowałam, żeby matka mogła odpocząć. Spałam czujnie, budząc się na najlżejszy szum czy sygnał zmiany ułożenia ciała, żeby móc przynieść lód i nalewki, zanim Luke całkowicie oprzytomnieje i zawładnie nim ból. Trzeciej nocy zajmowała się nim matka, a ja stałam w drzwiach, słuchając jego krzyków i patrząc, jak matka obserwuje go, zmartwiona, z oczami spuchniętymi ze zgryzoty i wycieńczenia.

      Gdy spałam, śniłam. Śniłam o ogniu, którego nie widziałam. Śniłam, że to ja leżę w tym łóżku, ciało mam owinięte luźnymi bandażami jak mumia. Matka klęczy obok mnie na podłodze, przyciskając moją zawiniętą dłoń, jak to robiła z Lukiem, muskając moje czoło i modląc się.

      Tamtej niedzieli Luke nie poszedł do kościoła, nie poszedł też w następną ani następną niedzielę. Tato kazał nam mówić, że Luke jest chory. Powiedział, że jeśli rząd dowie się o nodze Luke’a, to będziemy mieć kłopoty, federalni zabiorą nas, dzieci, rodzicom. Zabiorą Luke’a do szpitala, gdzie jego noga ulegnie zakażeniu i Luke umrze.

      Około trzech tygodni po poparzeniu matka oznajmiła, że skóra wokół krańców rany zaczęła odrastać i że jest dobrej myśli, nawet jeśli chodzi o najgorsze partie. Wtedy Luke już siedział, a tydzień później, kiedy przyszły pierwsze chłody, mógł już z minutę czy dwie stać, podpierając się kulami. Nie minęło wiele czasu, a uderzał nimi w podłogę, chodząc po całym domu, chudy jak szczapa, i pochłaniał olbrzymie ilości jedzenia, żeby odzyskać wagę, którą stracił. Sznurek już wtedy był rodzinną legendą.

      – Mężczyzna powinien mieć prawdziwy pasek – powiedział tato przy śniadaniu w dniu, wręczając synowi skórzany pasek ze stalową sprzączką, gdy Luke czuł się już na tyle dobrze, że mógł wrócić na złomowisko.

      – Ale nie Luke – powiedział Richard. – On woli plastikowy sznurek, wiecie, jaką wagę przywiązuje do mody.

      Luke szeroko się uśmiechnął.

      – Czego się nie robi dla urody – powiedział.

      Przez osiemnaście lat nigdy nie myślałam o tamtym dniu, na pewno nie dociekałam, co się wtedy naprawdę stało. Te kilka razy, kiedy wspomnienia prowadziły mnie ku tamtemu skwarnemu popołudniu, najpierw przypominał mi się pasek. „Luke”, myślałam. „Ty dzikusie. Ciekawe, czy dalej nosisz sznurek zamiast paska?”

      Teraz, mając dwadzieścia dziewięć lat, zasiadam do pisania, żeby zrekonstruować ten wypadek z echa i pojedynczych przebłysków zawodnej pamięci. Nakreślam go. Gdy dochodzę do końca, robię przerwę. Jest w tej opowieści jakaś niespójność, jakiś brak.

      Czytam. Jeszcze raz. I odnajduję go.

      Kto zgasił ogień?

      Dawno uśpiony głos mówi: tato.

      Ale gdy znalazłam Luke’a, był sam. Gdyby tato był z Lukiem na górze, przyniósłby go do domu, opatrzyłby ranę. Tato był zapewne w jakiejś pracy poza domem, dlatego Luke sam musiał zejść z góry, dlatego dziesięciolatka musiała się zająć jego nogą i dlatego ta noga skończyła w pojemniku na śmieci.

      Postanowiłam zapytać Richarda. Jest ode mnie starszy i ma lepszą pamięć. Poza tym, według mojej najświeższej wiedzy, Luke nie ma już telefonu.

      Dzwonię. Pierwsza rzecz, którą Richard sobie przypomina, to sznurek, o którym zgodnie ze swą naturą encyklopedysty mówi „sznurek rolniczy”. Potem przypomina sobie rozlane paliwo. Pytam, jak Luke’owi udało się zagasić ogień i zejść samemu po schodach, skoro gdy go znalazłam, był w szoku. Richard mówi beznamiętnie, że był z nim tato.

      Racja.

      To dlaczego taty nie było potem w domu?

      Richard mówi: bo gdy Luke przebiegł po polu, zapaliła się od niego Góra. Pamiętasz tamto lato, suche, gorące. W trakcie suchego lata nie można rozpalać ognisk w lesie. Dlatego tato wsadził Luke’a do ciężarówki i kazał mu jechać do domu, do matki. Tylko że matki nie było.

      Racja.

      Myślę o tym przez kilka dni, a potem znów siadam do pisania. Tato pojawia się na początku, z dowcipami o socjalistach, psach i dachu, który chroni liberałów przed utopieniem się. Potem tato i Luke wracają na Górę, matka wyjeżdża, a ja odkręcam kurek, żeby napełnić zlew. I znowu. Trzeci raz czuję to coś.

      Coś dzieje się na Górze. Mogę to sobie tylko wyobrazić, ale widzę wyraźnie, wyraźniej, niż gdyby to było wspomnienie. Samochody są ułożone w stos, gotowe, ich baki przedziurawione i opróżnione. Tato macha w kierunku wieży z wraków i mówi:

      – Luke, odcinamy te baki, okej?

      A Luke odpowiada:

      – Jasne, tato.

      Opiera palnik o biodro i uruchamia go. Nie wiadomo skąd buchają płomienie i ogarniają go. Luke krzyczy,