Marta Matyszczak

Kryminał pod psem


Скачать книгу

noc. – Bo chyba nie tak. Czy może się mylę?

      Solański nic nie mówił. Z uniesionymi brwiami gapił się tylko na wykwit myśli technologicznej zeszłego stulecia. Gucio wiercił się nerwowo u jego stóp i koniecznie chciał zajrzeć pod podwozie pojazdu.

      – Proszę pana! – Róża szturchnęła w ramię przechodzącego obok konduktora. – Gdzie jest przedział rowerowy?

      Kwiatkowska niby zgadzała się z powiedzeniem o mundurach, pannach i sznurach, jednak była skłonna przyznać, że istnieją wyjątki potwierdzające tę regułę. Jeden właśnie stał przed nią, pocił się obficie, mlaskał, rozsiewając wokół czosnkowy oddech astmatyka, i popatrywał w punkt ulokowany gdzieś za ramieniem dziennikarki. Róża aż się obróciła, żeby sprawdzić, co tam jest takiego ciekawego.

      Okazało się, że nic.

      – Miał być? – Kolejarz się zdziwił.

      – A jak pan sądzisz? – zaciekawiła się. – Zapłaciliśmy wam nawet specjalny haracz za przewóz tych gratów. To co pan myślisz, że ja sobie to teraz nasadzę na kolana? I tak będę dymać aż do samego Bałtyku? Tak pan twierdzisz?!

      – Ja nic nie twierdzę! – bronił się mężczyzna. – Państwo to dadzą na korytarz.

      – A jak nam je… – Róża w porę ugryzła się w język.

      W sumie to nie byłaby jakaś wielka tragedia, gdyby im ktoś zaiwanił ten złom. Sprawę wakacyjnego fitnessu miałaby z głowy. Niegłupim pomysłem byłoby nawet wstać w środku nocy, gdy Szymon zacznie już pochrapywać z twarzą przyciśniętą do brązowej firanki w firmowy wzorek, i na przykład gdzieś koło Poznania własnoręcznie wypchnąć rowery poza pokład. A rano udawać zdziwienie oraz święte oburzenie na cholernych złodziei.

      – Niech będzie – zgodziła się więc i podetknęła Solańskiemu swój pojazd, by zajął się ulokowaniem go w pociągu.

      Łatwo nie było. Przeciętny pasażer z trudem wspina się po trzech wąskich i stromych ażurowych schodkach. A co tu mówić o dodatkowych rowerach, wózku czy Guciu, który złapany przez Solańskiego pod boki, odwinął się i próbował ugryźć…

      Wreszcie spoceni nie gorzej od konduktora, brudni i podenerwowani znaleźli się w przybytku Polskich Kolei Państwowych, jakkolwiek pompatycznie nie brzmiałaby ta nazwa w odniesieniu do siermiężnej rzeczywistości. Za nimi nie wszedł już nikt, ponieważ swoimi pojazdami upchniętymi jeden na drugim przy toalecie na dobre zabarykadowali drzwi.

      – Mamy miejsca… – Róża błądziła palcem po zmaltretowanym wydruku – …dziewięćdziesiąt sześć i siedem – odczytała.

      Wcisnęła się do klaustrofobicznego korytarzyka biegnącego wzdłuż szeregu wejść do poszczególnych przedziałów. Na plakietce przywieszonej w rogu pierwszego widniały numery: od osiemdziesięciu ośmiu do dziewięćdziesięciu pięciu. Róża porównała je z tym, co miała na bilecie, i jeszcze nie przewidując kłopotów, przesunęła się o przedział dalej. Okazało się jednak, że tam numery, zamiast rosnąć, maleją.

      – Osiemdziesiąt do osiemdziesiąt siedem – poinformowała Solańskiego, który kroczył tuż za nią.

      Przeszła jeszcze kawałek, co wcale nie było takie proste, ponieważ do pociągu przeciwległym wejściem wdarł się tabun ludzi, dla których zabrakło miejscówek, dlatego musieli kwitnąć na korytarzu. Kwiatkowska utknęła między walizą matki dzieciom (przylepionym zresztą do nogi rodzicielki) a krzesełkiem wystającym ze ściany rozłożonym na amen w przejściu.

      – Nie ma naszych miejsc – wywnioskowała.

      – Niemożliwe. – Szymon zerknął na bilet przez jej ramię.

      – Państwo idą czy państwo stoją? – chciała wiedzieć ta od torby giganta.

      Kwiatkowska zatrzymała na kobiecie wzrok bazyliszka.

      Zadziałało.

      Z peronu dobiegł ich przeciągły gwizd. Szarpnęło. Pociąg ruszył.

      – A ten pies nie powinien nosić kagańca? – Matka Polka chciała mieć ostatnie słowo.

      – Słuchaj no. – Róża znowu wykonała obrót, trącając plecakiem nachylonego nad nią Solańskiego.

      Nie zdążyła jednak babie nagadać tak, by jej poszło w tęskniące za pumeksem, wystające z za ciasnych sandałków pięty, ponieważ w polu jej widzenia, na końcu korytarza, pojawił się znajomy konduktor.

      – Stop! – wydarła się i nie zważając na to, że zamienia się w żywy taran, ruszyła przed siebie.

      – Uważaj, jak leziesz! – mówili.

      – Gdzie mnie tu? – pytali.

      – Moja stopa, ty lebiego! – zgłaszali pretensje.

      Kwiatkowska miała to wszystko w poważaniu, gdyż właśnie zaobserwowała, że kolejarz zaczął umykać w przeciwnym kierunku. Nie było mowy o przypadku.

      – Stój, tchórzu! – zażądała.

      Mężczyzna przyśpieszył. Nie z Różą jednak takie numery. W obliczu trudności dziennikarka się nigdy nie poddawała. Wręcz przeciwnie: ruszała do boju! Przewalcowując kolejnych podróżnych, dopadła uciekiniera właśnie wtedy, gdy stawiał stopę na ruchomej i trzeszczącej podłodze w przejściu między wagonami.

      – Jakieś problemy ze słuchem? – zmartwiła się, wczepiając pazury w rękaw konduktorskiej marynarki.

      – Co?

      – A to, że nie ma naszych miejsc! – Kwiatkowska podetknęła mundurowemu bilet pod nos. – To znaczy na świstku są, ale w realu ni dudu.

      – Aaa. – Facet podrapał się w czapkę. – Bo miał być inny rodzaj wagonów, ale ich jednak nie ma. I się numeracja nie zgadza. Państwo się cieszą, że w ogóle jedziemy. Że pociąg się nie zdefektował! Proszę za mną. – Mężczyzna poprowadził marudzącą parę i ich dziwnie łypiącego psa przez kolejne zakorkowane pasażerami wagony.

      Wyglądało to tak, jakby cała populacja południowej Polski uparła się w jednym czasie wyruszyć na wybrzeże. Tym właśnie wyjątkowo krótkim pociągiem.

      Róża przypuszczała, że jeszcze chwila i rozwarstwi się jej kręgosłup przez ten diabelski plecak. Solański szedł za nią, z Guciem na rękach. Zrzędził coś o pozostawionych w tyle rowerach. Kwiatkowska miała nadzieję, że teraz, bez nadzoru, to już bankowo ktoś je świśnie.

      Trzy wagony, pięćset kuksańców i trzysta kopniaków w piszczel dalej kolejarz otworzył zaryglowany przedział.

      – Konduktorski – oznajmił.

      I bez dodatkowych wyjaśnień się wycofał.

      Kwiatkowska, Solański i Gucio rozlokowali się na dwóch puściutkich kanapach i popatrzyli na siebie z niedowierzaniem.

      – Zasuń kotarę! – zarządziła Róża. – Żeby nam tu nie wleźli.

      Wyglądało na to, że podróż, wbrew początkowym obawom, minie im całkiem przyjemnie. Taka myśl przebiegła dziennikarce przez głowę.

      Nawet nie wiedziała, jak bardzo się myli.

✶✶✶

      Solański pluł sobie w brodę. Co za idiotyczny pomysł, żeby jechać pociągiem! Wydawało mu się, że skoro chcą wziąć rowery, to tak będzie po prostu wygodniej. Okazało się jednak, że dawno nie korzystał z usług polskich kolei. Stracił rozeznanie. Z przedziałem służbowym im się poszczęściło, zgoda, jednak cały czas bał się o rowery. Wprawdzie przymocował je specjalnym zatrzaskiem do poręczy, ale przecież to żadna