wrócił do pustego mieszkania w kamienicy na Poznańskiej. Minął stojący w korytarzu wielki karton dokładnie zaklejony brązową taśmą. Był tak ustawiony, że utrudniał przejście, a drzwi wejściowe dało się otworzyć jedynie do połowy. Przez te lata Adam tak się do niego przyzwyczaił, że nawet go nie zauważał. Wiedział, jak daleko może pchnąć drzwi, wracając do domu, żeby nie trącić pudła, a kiedy w nocy szedł po ciemku do łazienki, pamiętał, w którym miejscu musi się prześlizgnąć blisko ściany, żeby nie zawadzić o przeszkodę.
Odziedziczył to mieszkanie po babci i tego samego dnia wystawił je na sprzedaż. Nie chciał tu mieszkać. Drażnił go hałas. Podobno można się do tego przyzwyczaić. Nawet czytał o tym jakiś pseudonaukowy artykuł. Habituacja. Tak to się nazywało. Osłabienie fizjologicznych i psychologicznych reakcji na znane bodźce. Ale on w zasadzie nie chciał się przyzwyczajać. Jemu było dobrze z tymi bodźcami, które miał na co dzień. Nie potrzebował oswajać nowych.
To Ola zakochała się w tym mieszkaniu. A potem on zakochał się w Oli. Zdziwił się, kiedy ją zobaczył przed wejściem na klatkę o umówionej godzinie. Miała może dwadzieścia lat, nie więcej niż dwadzieścia dwa. Nie wyglądała na osobę, którą by było stać na zakup takiej nieruchomości, ale Adam już nieraz się przekonał, że pozory mogą mylić. Zaprowadził ją na górę. Patrzył na jej nieudawany entuzjazm i błysk w oczach, kiedy podziwiała przedwojenną architekturę i mówiła o bogatej duszy mieszkania. On zbyt mocno stąpał po ziemi, żeby zastanawiać się nad tym, jakie historie mogłyby opowiedzieć stare mury, gdyby ktoś dał im głos. Kiedy się żegnali, przyznała mu się skruszona, że w ogóle nie planuje zakupu. Przepraszała go za to, że zmarnowała jego czas. Nie umiała wytłumaczyć, co jej strzeliło do głowy. Tydzień później zaprosił ją na kawę. Po trzech miesiącach przestał odpowiadać na wiadomości osób zainteresowanych kupnem mieszkania, a kilka tygodni później w ogóle usunął ogłoszenie.
I faktycznie, coś było w tej całej habituacji. Po paru dniach hałas przestał mu przeszkadzać, a potem już go w ogóle nie słyszał. Dziś był wręcz jego przyjacielem. Kiedy w bezsenne noce Adam leżał godzinami, wpatrując się w sufit, otwierał szeroko okno i wsłuchiwał się w gwar uliczny. Był inny latem, inny zimą. Różne dni tygodnia też miały swoją charakterystykę. Ale w centrum Warszawy zawsze coś się działo. Wsłuchiwał się w odgłosy, skupiał na nich całą swoją uwagę. Tylko w ten sposób udawało mu się nie dopuszczać do siebie złych myśli.
Wiedział, że dziś nie będzie musiał otwierać okna i wpuszczać do środka wiatru i zimnej wilgoci. Uśpi go praca. W jego głowie będą się przewijały obrazy z miejsca zbrodni, pytania, łzy Marty Kamińskiej. Więcej pytań. Ten młyn będzie się kręcił bez przerwy, tak długo, aż zacznie brakować w nim logiki. Wkradnie się chaos, sen zacznie się mieszać z jawą, aż wreszcie wszystko zniknie.
Otworzył lodówkę. W środku był kawałek sera i pomarszczona papryka. Wyjął ser, ukroił sobie kromkę chleba, a następnie zasiadł z tym na kanapie. Jutro rano powinien dostać dokładny raport na temat śladów zabezpieczonych na miejscu zbrodni. Może nawet będą już wyniki sekcji zwłok. Przyczyna śmierci była wprawdzie znana, ale dokładna analiza patologa może rzucić światło na to, jak rozgrywał się dramat.
O ósmej miał się spotkać na komendzie z Rawską i Brylskim, ale wiedział, że będzie potrzebował więcej rąk do pracy. Komenda, tak jak szpitale, nigdy nie spała, ale Adam nie chciał przypadkowego dyżurującego policjanta. Do tego śledztwa potrzebował kogoś sprawdzonego. Sięgnął po telefon i wybrał numer Mateusza Corsettiego. Odebrał po czterech sygnałach.
– Oglądałeś w niedzielę Legię? – zapytał Adam zamiast przywitania. Rozmowy o Ekstraklasie były dla nich rodzajem gry wstępnej. – Pięć do koła pojechała Łęczną.
– E tam, same szmaty. Bramkarz się obciął. Ino Ruch, chopie! Widziałeś, jak załatwili Wisełkę? To samo zrobią z Legią. Jak chcesz zobaczyć z bliska, to możemy iść razem na mecz.
Mimo że nazwisko wskazywało na coś zupełnie innego, Corsetti był Ślązakiem z krwi i kości. Miał ojca Włocha, ale jedyne, co po nim odziedziczył, to nazwisko. Nawet jego oczy i brązowe włosy nie były na tyle ciemne, żeby jego typ urody określić jako południowy. Miał mocną budowę ciała i taki charakter. Wiele osób uważało, że jest opryskliwy, ale Adamowi to nie przeszkadzało. Traktował to jako skutek uboczny tego, że Corsetti był konkretny i prostolinijny.
– Nie pójdę z tobą na mecz, bo znowu mi będziesz pół godziny płakał na ramieniu, jak wam wklepiemy.
– Dobra, co tam cię niesie?
Czas na grę wstępną dobiegł końca.
– Jutro o ósmej jest zebranie.
– Cieszę się. Ja jutro o ósmej śpię. A jeśli wstanę wcześniej, to będę z wami myślami. Coś jeszcze?
– Matteo, nie zachowuj się jak diwa.
– Mam trzydzieści siedem dni niewykorzystanego urlopu, a ty mnie ściągasz do pracy jeszcze w święta?
– Jak skończymy tę sprawę, to możesz sobie wykorzystać cały urlop na raz. Wyjedziesz sobie gdzieś z Ewą. Podobno Malediwy są ładne. Zadrożny ostatnio był. Bardzo mu się podobało.
Mateusz wysypał z siebie wiązankę niecenzuralnych słów, które nie wiadomo, czy komentowały konieczność zjawienia się w pracy w święta, czy była to reakcja na wzmiankę o prokuratorze. Rozłączył się w pół słowa, ale Lorenz nie musiał dzwonić ponownie. Wiedział, że Corsetti przyjdzie o ósmej. Punktualność była jedną z jego zalet.
Odłożył niedojedzoną kromkę chleba na kuchenny blat i poszedł umyć zęby, a potem rozłożył stojącą pod oknem kanapę.
W głowie wirowały mu wrażenia minionego dnia. Ponownie odgrywał rozmowę, którą odbył z Martą Kamińską. Miał poczucie, że powiedziała coś znaczącego. Że wśród suchych słów relacjonujących zdarzenia i lakonicznych odpowiedzi na pytania pojawiło się coś ważnego. Nie mógł tego wyłowić. Sen otaczał jego umysł coraz gęstszą mgłą.
Chwilę później zasnął.
List stał na stole oparty o szklankę z herbatą. Herbata musiała być w szklance. Nie w kubku. Tak zawsze podawała ją mama. Tak było dobrze. Mocna i bez cukru, z cienkim plasterkiem cytryny, której skórka dodawała herbacie nutkę cierpkiej goryczy.
List trzeba wysłać. Tak naprawdę nie było pośpiechu, bo ani jutro, ani pojutrze nikt nie opróżni skrzynek pocztowych. Były przecież święta. Ale lepiej pójść już teraz.
Koperta była zaadresowana starannie. Niebieskie litery układały się w równe rzędy. Tak jak poprzednio. Dobrze było robić rzeczy starannie. Mama to lubiła.
A jeśli skrzynka nie ochroni przesyłki przed wszechobecnym wilgotnym chłodem? Koperta się pofałduje albo błękitny atrament się rozmaże? List będzie wtedy zniszczony. A jest przecież taki ważny. Musi dotrzeć do adresata w idealnym stanie.
Może lepiej poczekać i wysłać go pojutrze? Pójdzie w poniedziałek wieczorem i wtedy go wrzuci?
Nie. Lepiej pójść od razu. Wtedy nie trzeba będzie więcej zaprzątać tym sobie myśli. Ma przecież bardzo ważne zadanie przed sobą. Lepiej skupić się na tym.
Wypije teraz herbatę, póki ciepła, i pójdzie. A list włoży do książki, żeby się nie pogniótł.
I pójdzie teraz. Przy okazji wyrzuci doniczkę z różą, która po odcięciu jednego z pędów straciła swoją symetrię.