Przykro mi, że się spóźniłem.
PODZIĘKOWANIA
Słowo „autor” pociąga za sobą skojarzenia z samotnością, z umysłowością oschłego indywidualisty. Wyobrażamy sobie starego i niemal ślepego Miltona pochylonego nad biurkiem przy świetle świecy. A jednak, choć samotność niewątpliwie towarzyszy tej profesji, błędem byłoby zakładać, że ktoś jest naprawdę sam. Słuszniej będzie wykorzystać to miejsce na podziękowania dla wszystkich, którzy pomogli mi to zauważyć.
Lista takich osób powinna zaczynać się od moich rodziców – Paula i Penny. Zawsze mnie wspierali, choć ja nie zawsze byłem im za to wdzięczny i nie zawsze zachowywałem się wobec nich właściwie. Z pokorą wyznaję jednak, że być ich synem to dla mnie prawdziwe błogosławieństwo. Na wyróżnienie zasługują też moi bracia. Matthew, Andrew i ja nie zawsze żyliśmy w zgodzie, ale teraz jesteśmy przyjaciółmi i wręcz nie potrafię wyrazić, jak wielkie znaczenie miało to dla mnie w ostatnich latach. Gdybym miał opublikować listę wszystkich członków rodziny, którym coś zawdzięczam, musiałbym zamieścić tu całe drzewo genealogiczne, ograniczę się więc do wersji skróconej. Dziękuję zatem wujkowi Johnowi za pomoc w zrozumieniu zawiłości umów wydawniczych; Brianowi, który jako pierwszy przeczytał tę książkę; wujkowi Pete’owi, którego cieszyła moja potrzeba obcowania z dziełami sztuki i który uświadomił mi, że można być artystą, a przy tym odnieść w życiu sukces; Deslan, mamie mojej mamy, za kupienie mi egzemplarza Władcy pierścieni, który wraz z Gwiezdnymi wojnami sprawił, że zapragnąłem opowiedzieć tę historię. A także wszystkim pozostałym za to, że okazali się najlepszą rodziną – lepszą niż ta, na jaką w istocie zasłużyłem.
Niedopatrzeniem byłoby wymienić krewnych, pomijając przyjaciół, tę dodatkową rodzinę, którą sam sobie wybrałem lub raczej która wybrała sobie mnie (z powodów nie do końca dla mnie zrozumiałych). Czuję, że podobnie jak w przypadku mojej prawdziwej rodziny, tu także miałem dużo szczęścia. Na moją szczególną wdzięczność zasłużyli: Erin G. – mój najstarszy przyjaciel i główny krytyk; Marek, żywe wcielenie d’Artagnana; Anthony, Michael, Jordan, a także Joe – będący braćmi; Victoria, przywódczyni moich betaczytelników; Jenna, której dziękuję za pomoc i ciężką pracę przy prowadzeniu mojej strony internetowej (oraz za wiele innych rzeczy); Erin H. oraz Jackson; a także Madison i Kyle, za ich długoletnią przyjaźń i wsparcie; również Christopher-Marcus – po którym imię otrzymał Tor Gibson – któremu chyba najbardziej wdzięczny jestem za wieloletnie dyskusje i zrozumienie; moja przyjaciółka Arete.
Specjalne podziękowania winien jestem niektórym z moich nauczycieli, jak choćby Anne Sweeney, Diane Buckley, Chrisowi Suttonowi oraz Nikki Wright, za to, że rozbudzili we mnie upodobanie do literatury. Priscilli Chappell za to, że przez cztery lata znosiła mnie w liceum, kiedy byłem w najbardziej nieznośnym wieku; dr. Joemu Hoffmanowi za nauczanie historii w tak szerokim i jasnym kontekście, jaki wcześniej wydawał mi się niemożliwy; Craigowi Goheenowi za ukazanie mi, że w literaturze fantasy i science fiction jest dużo więcej, niż da się odkryć w powieściach Tolkiena i Herberta. Na moją wdzięczność zasłużyli także dr Marvin Hunt, dr Cat Warren i dr Etta Barksdale, dzięki którym college okazał się wart poświęconych nań czasu i pieniędzy. Specjalne podziękowania należą się również Samowi Wheelerowi, który pomógł mi zrozumieć, w jaki sposób można pożreć słońce, oraz pozwolił rozwikłać wiele innych zagadnień z zakresu fizyki, wykraczających daleko poza zdolność pojmowania studenta filologii angielskiej; dziękuję też dr. Johnowi Kesselowi za jego odpowiedź na mój pełen wątpliwości list oraz radę, by usunąć ten głupi narracyjny wątek.
Poza tym dziękuję wszystkim ludziom zaangażowanym w produkcję tej książki. Przede wszystkim Betsy Wollheim i Sheili Gilbert z wydawnictwa DAW Books i wszystkim osobom z ich zespołu, zwłaszcza mojej redaktorce Katie za cierpliwość i zrozumienie w kontaktach ze mną. Również mojej pierwszej redaktorce Sarah oraz Gillian Redfearn z wydawnictwa Gollancz. Na podziękowania zasługują też moi agenci Shawna McCarthy, Danny Baror oraz Heather Baror-Shapiro, za ich niezwykłą pomoc i wsparcie. Naprawdę trudno byłoby wyobrazić sobie lepszych. Na koniec zaś wyrażam wdzięczność dla Toni Weisskopf i wszystkich moich współpracowników w Baen Books, i to nie tylko za pracę.
Dziękuję.
ROZDZIAŁ 1
HADRIAN
Światło.
Światło tego zamordowanego słońca wciąż mnie pali. Widzę je przez powieki, jak płonie w historii, w nieopisanym ogniu, od tamtego krwawego dnia. Jest jak coś świętego, jakby było rajskim światłem samego Boga, które spaliło świat i miliardy istnień wraz z nim. Noszę to światło w sobie, na zawsze wyryte w moim umyśle. Bez usprawiedliwień, bez zaprzeczeń, bez przepraszania za to, co zrobiłem. Wiem, czym jestem.
Scholiaści zaczęliby od początku, od naszych odległych przodków w ich niedoskonałych statkach, torujących sobie drogę z Systemu Starej Ziemi ku nowym i żywym światom. Ale nie. Takie podejście wymagałoby większej liczby ksiąg i atramentu, niż moi gospodarze raczyli zostawić mi do dyspozycji, i nawet ja, który mam więcej czasu niż ktokolwiek inny, nie mam go dość, aby tego dokonać.
Czy zatem powinienem być kronikarzem tamtej wojny? Zacząć od obcych, Cielcinów, nadlatujących wielkimi gromadami z przestrzeni w swoich statkach przypominających lodowe zamki? Możecie znaleźć opisy wojny, przeczytać, ile ofiar pochłonęła. Poznać statystyki. Żaden kontekst nie pozwoli wam jednak zrozumieć, jakie były prawdziwe koszta. Zniszczone do cna miasta, spalone planety. Nieprzebrane miliardy naszych ludzi wyrwane ze swoich światów, aby służyć jako mięso lub jako niewolnicy tym bladym potworom. Rodziny stare jak imperia skończyły w ogniu i świetle. Nieskończone są te opowieści, lecz niewystarczające. Imperium ma swoją oficjalną wersję, która kończy się moją egzekucją, powieszeniem Hadriana Marlowe’a, aby wszystkie światy mogły to zobaczyć.
Nie wątpię, że ta księga skończy, gromadząc kurz w archiwach, gdzie ją zostawiłem, jeden manuskrypt pośród miliardów innych na Colchis. Zapomniany. Może tak i lepiej. Światy miały już dość tyranów, dość morderców i ludobójstwa.
Może jednak to przeczytacie, skuszeni myślą, by poznać dzieło takiego potwora jak ten, którego obraz noszę w swoim umyśle. Nie pozwolicie mi popaść w zapomnienie, bo będziecie chcieli wiedzieć, co znaczyło stanąć na pokładzie tego niezwykłego statku i pozbawić gwiazdę jej serca. Zechcecie poczuć żar dwóch spalonych cywilizacji i spotkać smoka, diabła noszącego imię, które dał mi mój ojciec.
Pomińmy zatem historię, odejdźmy od polityki i marszowego kroku imperiów. Zapomnijmy o początkach rodzaju ludzkiego w ogniu i popiołach Starej Ziemi, a także o Cielcinach, którzy wychynęli z lodowatej ciemności. Wszystkie te relacje zostały już spisane gdzie indziej, we wszystkich językach ludzkości i poddanych jej rodzajów. Przejdźmy do jedynego możliwego początku, do którego mam prawo: mojego własnego.
Urodziłem się jako najstarszy syn i dziedzic Alistaira Marlowe’a, archona Prefektury Meidui, Rzeźnika z Linon i pana Diablej Siedziby. Ten pałac z ciemnego kamienia nie był miejscem stworzonym dla dziecka, ale był on jednak moim domem, pośród logothetów i zbrojnych peltastów służących memu ojcu. Lecz mój ojciec nigdy nie chciał dziecka. Chciał dziedzica, kogoś, kto odziedziczy po nim ten plasterek Imperium i poniesie w przyszłość naszą rodzinną schedę. Nazwał mnie imieniem Hadrian, starożytnym imieniem mówiącym coś jedynie tym, którzy nosili je przede mną. To imię cesarza, kogoś stworzonego do rządzenia i przewodzenia innym.
Imiona bywają niebezpieczne. Są rodzajem przekleństwa, określającego nas, abyśmy mogli do niego dorastać, a przy tym mieli od czego uciekać. Przeżyłem długie życie, dłuższe niż genetyczne terapie wielkich rodów z kręgu parów potrafią zapewnić, i nosiłem wiele imion. Podczas wojny byłem Hadrianem Półnieśmiertelnym i Hadrianem Nieumierającym. Po wojnie zostałem Pożeraczem Słońc. Dla biedaków z Borosewa byłem myrmidonem o imieniu Had. Dla Jaddyjczyków