swoich ramion i większej siły. Zawsze byłem od niego szybszy. Za każdym razem zauważałem w porę jego ciosy i zastawiałem się mieczem, po czym cofałem się ku brzegom kręgu. Zawsze byłem wdzięczny, że moim pierwszym partnerem do ćwiczeń był Crispin. Walczył jak jeden z tych ogromnych dronów-kombajnów, których ramiona wymiatają całe pola. Jego większe siła i wzrost przygotowały mnie do walk z Cielcinami, z których najmniejszy mierzył dobre dwa metry.
Crispin próbował przechwycić, zablokować i ściągnąć w dół mój miecz, co pozwoliłoby mu zyskać na czasie tyle, by zdążył rąbnąć mnie w żebra. Któregoś razu dałem się złapać w tę pułapkę i wciąż czułem nabrzmiały pod kamizelką siniak. Moje stopy wparły się w drewno, a ja jeszcze raz pozwoliłem Crispinowi na ten manewr. Przeniósłszy całą siłę na miecz, pośliznął się odrobinę, a ja otwartą dłonią uderzyłem go w ucho. Potknął się, a wtedy wymierzyłem mu cios mieczem. Felix klasnął, dając znak przerwania starcia.
– Bardzo dobrze. Byłeś słabiej skoncentrowany niż zwykle, Hadrianie, ale w końcu go trafiłeś.
– Dwa razy – stwierdził Crispin, rozcierając ucho i próbując podnieść się z podłogi. – Do licha, to boli. – Wyciągnąłem do niego rękę, ale ją odtrącił. Jęknął, gdy wstawał.
Felix odczekał chwilę, po czym ustawił nas ponownie.
– Allez! – Jego miecz stuknął o drewnianą podłogę, a my wznowiliśmy walkę.
Gdy Crispin zaszarżował, przemknąłem obrotem w prawo, żeby odeprzeć jego atak paradą, gdy będzie mnie mijał. Zacisnąłem zęby i zawirowałem – zbyt późno – aby uderzyć go w plecy. Posłyszałem, jak Felix wciągnął powietrze przez zęby.
Crispin zawirował dziko, biorąc zamach szerokim łukiem, aby powiększyć przestrzeń między nami. Opuściłem miecz nisko i zrobiłem wypad. Crispin zbił mój miecz w dół i zaatakował cięciem mój prawy bark. Zdołałem wykręcić nadgarstek i sparować cios, związując miecz Crispina z moim. Utrzymał broń, ale musiał się obrócić, odsłaniając plecy.
– Crispin! – Kasztelan aż spurpurowiał. – Co ty, do licha, wyprawiasz?
Siła głosu Felixa zatrzymała na moment Crispina, a wtedy ja rąbnąłem go z rozmachem w brzuch. Brat jęknął, patrząc na mnie zdumiony spod gęstych brwi. Kasztelan wkroczył do kręgu i wbił czarne oczy w Crispina.
– Jakiej części polecenia „zacieśnić formę” nie rozumiesz?
– Rozproszyłeś mnie! – Głos Crispina zabrzmiał nieprzyjemnie ostro. – Właśnie się uwalniałem.
– Miałeś miecz! – Sir Felix potrząsnął otwartymi dłońmi przed sobą. – Miałeś drugą rękę! Jeszcze raz.
Crispin rzucił się naprzód, oburącz unosząc miecz wysoko. Zrobiłem szybki obrót w prawo i uderzyłem w lewo, aby zablokować szalone uderzenie mego brata. Potem wyprowadziłem cięcie, mierząc w plecy Crispina, ale on obrócił się i zatrzymał moją ripostę paradą. Oczy mu pałały, wyszczerzył zęby. Zbił w bok mój miecz i uderzył mnie barkiem, kucając, aby tym skuteczniej podbić mnie w górę i wyrzucić z kręgu. Rąbnąłem o podłogę tak mocno, że straciłem oddech. Nade mną stanął Crispin – sześć stóp wściekłych mięśni obleczonych w czerń.
– Masz szczęście, bracie. – Jego grube wargi rozciągnęły się w dziwacznym uśmiechu.
Kopnął mnie w żebra, a ja skrzywiłem się z bólu, próbując złapać oddech. Ignorowałem go, gdy ciągnął dalej, opowiadając, że gdybym walczył fair, to nigdy bym go nie uderzył. Nie zauważyłem, czy sir Felix powiedział cokolwiek. Crispin stał blisko, górując nade mną. Skończył gadać i odwrócił się, żeby odejść. Zahaczyłem stopą o jego nogę w kostce i pociągnąłem. Potoczył się na podłogę i wylądował twarzą na krawędzi szermierczego kręgu. W sekundę byłem na nogach i złapałem swój miecz. Postawiłem bosą stopę na plecach Crispina i stuknąłem w bok jego czaszki krawędzią ćwiczebnego ostrza.
– Dość – warknął sir Felix. – Jeszcze raz.
ROZDZIAŁ 2
JAK ODLEGŁY GRZMOT
Wąskie okna klasztornej celi Gibsona były otwarte. Z wysokości dwunastu pięter patrzyły na wewnętrzny dziedziniec, gdzie w skalnym ogródku służący doglądali sztucznie uformowanych roślin. Słoneczne światło wpadało do środka z białego jak skorupka jajka nieba, rzucając jasne plamy na zagracony gabinet Gibsona. Przy ścianach pięły się w górę regały wypchane książkami tak mocno, że spadały z nich pliki papierów, zaściełając podłogę niczym śnieg. Niektóre półki mieściły stojaki z zapisami w krystalicznej pamięci oraz szpule z mikrofilmami, jednak liczba książek przerastała je znacznie, w proporcji jak sto do jednego.
Scholiaści czytali.
Wyroki sądowe przeciwko zakonowi scholiastów z powodu dawno przebrzmiałych herezji ograniczyły im dostęp do nowoczesnych technologii, na który Święty Zakon Terrański pozwalał tylko wielkim rodom Imperium. Scholiaści mogli korzystać jedynie z dociekań umysłowych, a więc książki – które są dla myśli tym, czym bursztyn dla schwytanej muszki – były ich największym skarbem. W taki sposób żył też Gibson, przygarbiony stary człowiek siedzący w wygniecionym fotelu i cieszący się wpadającym przez okna słońcem. Dla mnie był on magiem z dawnych baśni, jak cień Merlina przysłany z otchłani tysiącleci. Nie przygarbił go upływ czasu, lecz wiedza, którą niósł na swoich barkach. Nie był zwykłym nauczycielem, lecz przedstawicielem starożytnego zakonu kapłanów-filozofów, wywodzącego się jeszcze z czasów założenia Imperium, a nawet jeszcze dalszych – z czasów panowania lordów-maszyn z Mericanii, martwych już od szesnastu tysięcy lat. Scholiaści doradzali imperatorom; nawigowali do ciemnych miejsc poza światłem słońc, do obcych planet. Służyli w zespołach, które opracowywały nowe wynalazki, odkrywały nową wiedzę dla świata. Posiedli wielkie moce poznania i pamięci, niedostępne dla zwykłych ludzi.
Chciałem być kimś takim, być jak Simeon Rudy. Pragnąłem odpowiedzi na wszystkie dręczące mnie pytania, chciałem posiąść ukrytą wiedzę i moc panowania nad rzeczami tajemnymi. Z tego powodu prosiłem Gibsona, aby nauczył mnie języka Cielcinów. Gwiazdy są niezliczone, ale w tamtym czasie wierzyłem, że Gibson zna nazwy ich wszystkich. Czułem, że jeśli podążę jego śladem, wiodąc życie scholiasty, będę mógł poznać sekrety ukryte za tymi gwiazdami i podróżować tam, i dalej jeszcze, poza zasięg rąk mego ojca.
Mając słaby słuch, Gibson nie posłyszał mnie, gdy wszedłem, więc poderwał się z miejsca, gdy odezwałem się zza jego ramienia.
– Hadrian! Na kości Ziemi, chłopcze! Jak długo tam stałeś?
Znając swoje miejsce, miejsce studenta przed obliczem nauczyciela, wykonałem półukłon, jakiego kiedyś nauczył mnie mój instruktor tańca.
– Tylko chwilę, mistrzu. Chciałeś mnie widzieć?
– Co? Ach tak! Tak… – Starzec upewnił się, że zamknąłem za sobą drzwi, po czym oparł podbródek na piersi. Znałem ten gest i wiedziałem, co oznacza: głęboko zakorzenioną paranoję pałacowego weterana, impuls, by lękać się dronów, kamer i pluskiew. Nie powinno ich być w klasztorze scholiastów, ale nigdy nie wiadomo. Prywatność i tajemniczość: prawdziwe skarby szlachetności. Jak rzadkie były i jakże cenne. Gibson wbił jedno oko o szarej morskiej barwie w mosiężną gałkę w drzwiach, po czym zaczął zmieniać języki od galaktycznego standardu po gardłową mowę lothriadzką, której, jak doskonale wiedział, żaden pałacowy sługa nie rozumiał. – Tego nie wolno mówić. Są rozkazy,