Christopher Ruocchio

Pożeracz Słońc


Скачать книгу

krew, nieulepszona przez Wysokie Kolegium, zdradzała ją siwieniem włosów, zmarszczkami w kącikach ust i oczu oraz wiotczeniem skóry na podbródku. Czas już odcisnął na niej swoje piętno, choć w porównaniu ze stuleciami życia, które miałem przed sobą, była zaledwie dzieckiem. Musiałem patrzeć zbyt długo albo zbyt długo milczałem, bo przerwała nagle, po czym powiedziała: – Przepraszam, ale sądziłam, że zwrócę się w tej sprawie do waszego ojca.

      Pokręciłem głową i zerknąłem ukradkiem w wiszące za jej biurkiem lustro na dwoje peltastów w czarnych zbrojach, którzy czekali na mnie przy drzwiach, opierając się na drzewcach energetycznych lanc, wyższych niż oni sami. Ich milcząca obecność kazała mi skupić się na chwilę i było to wszystko, co mogłem zrobić, aby powstrzymać się przed krzywym uśmiechem.

      – Mój ojciec jest niezwykle zajęty, droga pani Balem, ale ja z przyjemnością zajmę się pani kłopotami. Jeśli jednak woli pani czekać, to mogę przekazać mu wszystkie te problemy bezpośrednio.

      Przedstawicielka Gildii zmrużyła brązowe oczy.

      – To nie załatwia wszystkiego.

      – Słucham?

      – Trzeba pieniędzy, żeby wymienić niektóre maszyny! – Plasnęła dłonią w biurko, rozrzucając leżący przed nią plik rachunków. Jeden z nich sfrunął mi pod stopy. Mimowolnie schyliłem się, aby go podnieść i jej podać. Był to błąd, jakiego osoba mojej rangi nie powinna popełniać, i już wyobraziłem sobie bladość twarzy mego ojca, gdyby zobaczył, jak jego syn w taki sposób pomaga plebejuszce. Nie komentując mojego gestu, Lena Balem pochyliła się ku mnie nad biurkiem. – Niektóre kombinezony przeciwpromienne naszych górników mają po dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat. Nie chronią naszych ludzi jak należy, panie Marlowe.

      Jedna ze strażniczek, nieproszona, postąpiła pół kroku w głąb pomieszczenia za moimi plecami.

      – Będziesz zwracać się do syna archona „sire” albo „wasza lordowska mość”. – Jej głos, stłumiony przez przyłbicę rogatego hełmu, zabrzmiał bezosobowo i niegroźnie.

      Przedwcześnie zwiotczała twarz Leny Balem pobladła, gdy kobieta uświadomiła sobie swój nietakt.

      Poczułem nieodpartą chęć, by machnąć w stronę strażniczki i skłonić ją do milczenia, ale w głębi duszy czułem, że miała rację. Ojciec rozkazałby wychłostać przedstawicielkę kopalni za ten afront, ale ja nie byłem moim ojcem.

      – Rozumiem pani zmartwienie, pani Balem – powiedziałem ostrożnie, skupiając uwagę na punkcie nieco powyżej jej spadzistych ramion – ale pani organizacja ma swoje powiernictwa. My wymagamy rezultatów. – Ojciec był bardzo precyzyjny, gdy mówił, co wolno mi powiedzieć na tym spotkaniu, co będzie akceptowalne, by zmusić tę kobietę do posłuszeństwa. Wszystko to powiedziałem.

      – Ród waszej lordowskiej mości od dwustu lat utrzymywał normy na tym samym poziomie, nie robiąc nic, aby zrekompensować nam straty w wyposażeniu. Walczymy w przegranej bitwie, a im więcej uranu wydobywamy w górach, tym głębiej musimy się wwiercać. Straciliśmy cały zestaw wiertniczy w zawałach wzdłuż rzeki.

      – Ilu robotników?

      – Słucham?

      Z największym spokojem odłożyłem podniesiony z podłogi kwit na brzeg jej lichego biurka, zapisaną stroną do góry.

      – Ilu robotników straciliście w tych zawałach?

      – Siedemnastu.

      – Proszę przyjąć moje najszczersze kondolencje.

      Błysk zaskoczenia pojawił się w oczach tej prostej kobiety, jakby ostatnią rzeczą, jakiej się po mnie spodziewała, była elementarna ludzka życzliwość, nawet tak pusta i pozbawiona znaczenia. Słowa często takie bywają, czułem jednak, że powinienem próbować. Była to tragedia, nie statystyka, a kobieta siedząca przede mną straciła ludzi. Zdziwienie sprawiło, że na chwilę rozdziawiła usta.

      Potem jej przeszło.

      – Na co rodzinom tych ludzi wasze kondolencje? Musicie coś z tym zrobić! – Za sobą posłyszałem, jak peltastka, która odezwała się wcześniej, poruszyła się znowu, więc powstrzymałem ją ruchem ręki, czego Balem nie zauważyła i ciągnęła dalej: – To nie są zwykłe wypadki, wasza lordowska mość. Te maszyny są bardzo stare, niektóre mają tyle lat co mój dziadek, niechaj Ziemia przyjmie go do siebie. To nie tylko sondujące wiertła i nie tylko barki, którymi spławiamy to żółte ciasto w dół rzeki. Każda część tej operacji jest na skraju katastrofy i rozpadu.

      – Ojciec bardzo sobie ceni nadwyżkę zysku. – Smutek i gorycz w moim głosie zaskoczyły mnie. – Musi pani jednak zrozumieć, pani Balem, że nie jestem władny zaoferować teraz żadnych odszkodowań.

      – To muszą znaleźć się pieniądze, żeby zastąpić chociaż część tych maszyn, wasza lordowska mość. – Sięgnęła ręką ponad blatem i wyłowiła spośród sterty papierów małą kostkę. – No więc mamy mężczyzn i kobiety, którzy pracują w tunelach z kilofami i łopatami. Na trzynastogodzinnych zmianach. – Mówiła coraz głośniej. – Czy masz pojęcie, ilu ludzi potrzeba, żeby zrównoważyć przerób tych maszyn?

      Poczułem, jak mój życzliwy uśmiech blednie, gdy Lenie Balem zaświtało wreszcie w głowie, że właśnie podniosła głos na jednego z parów. Wyobraziłem sobie Crispina, jak przywołuje strażników i każe im ją uderzyć, i na tę myśl zacisnąłem szczęki. Nie byłem Crispinem ani moim ojcem.

      – Pani Balem, te maszyny są produkowane poza naszym światem. – Nie miałem pojęcia gdzie. – Kiedy Cielcinowie atakują nasze kolonie w Mgławicy, międzygwiezdny handel ma pierwszeństwo. Bardzo trudno…

      – Musi się coś znaleźć – przerwała mi, obracając kostkę w dłoniach.

      To tylko papier, stwierdziłem, przypatrując się uważniej. Przez chwilę sądziłem, że to kryształ pamięci z rodzaju tych, w których przechowuje się symulacyjne gry i wirtualne środowiska. Ale nie, niższe klasy nie miały dostępu do takich rzeczy. Nawet do know-how pozwalającego wymienić ich zużyty sprzęt górniczy. Środki produkcji pozostawały wyłącznie w rękach arystokratycznych rodów i niewielkiej grupy rzemieślników-wytwórców, którzy dla nich pracowali. Nowoczesne technologie, nawet służące do rozrywki, jak choćby gry symulacyjne, były obszarem dostępnym tylko elicie. To była tylko kostka papieru i nic poza tym.

      – Przypuszczalnie coś się znajdzie. – Ściszając głos, odwróciłem oczy od jej stalowego spojrzenia. Zanim podjąłem przerwaną myśl, Lena Balem się wtrąciła:

      – A obecne kopalnie nie przetrwają długo, wasza lordowska mość. Bez tych wierteł nie możemy drążyć nowych szybów, chyba że wasz ojciec zażyczy sobie, żebyśmy robili to rękami.

      Mógłby sobie tego zażyczyć, pomyślałem, przełykając ślinę.

      – Rozumiem, pani Balem – powiedziałem i odetchnąłem głęboko.

      – To dlaczego nic się nie robi, żeby rozwiązać ten problem? – Jej głos znów nabrał mocy.

      Zaczynałem tracić kontrolę nad tą rozmową, jeśli już jej nie straciłem. Jedna dłoń Leny Balem zamknęła się na twardej kostce, a jej czerwone paznokcie wyglądały jak krwawe szpony zaciśnięte wokół serca.

      – Przedstawicielka Gildii powinna pamiętać, że mówi do syna lorda Alistaira Marlowe’a. – Tym razem odezwał się drugi peltasta; oboje byli niczym psy mego ojca.

      Policzki Leny Balem znów pobladły. Ponownie odchyliła się na krześle i oparła. Imię mojego ojca robiło takie wrażenie w jego włościach i na całej Delos. Choć nasz ród był tylko