Christopher Ruocchio

Pożeracz Słońc


Скачать книгу

kątów i prostych krawędzi. Podobnie jak ja, ojciec wystrzegał się lokalnej mody. Miał długie włosy, zaczesane do tyłu, tak że lekko zwijały się pod uszami. Twarz miał gładko ogoloną, zimną, wydatne wargi, a jego fiołkowe oczy beznamiętnie obserwowały wszystko, co znajdowało się niżej.

      Przełknąłem ślinę i przesunąłem się za dyrektor Feng i jej wspólników, skupiając uwagę na rzędzie trzech krzeseł po prawej stronie i poniżej tronu. Crispin zasiadł na krześle stojącym przy ojcu. Zatrzymałem się, patrząc w dół na mego brata równie pewnie, jak ojciec patrzył na mnie.

      – Przesuń się, Crispinie – powiedziałem cichym głosem.

      Brat tylko uniósł brwi, zakładając, całkiem słusznie, że nie będę robił scen przy naszych gościach. Nie zrobiłem tego. Byłem zbytnio dżentelmenem, by tak się zachować. Ale też za bardzo dzieckiem, by nie pozwolić sobie na sięgnięcie po krzesło z krwawego drewna, które stało przy nim, i przeniesienie go dwa stopnie wyżej, na podium, by ustawić je obok ojca. Usiadłem, nie zwracając uwagi na nieme oburzenie, wyczuwalnie płynące od strony czarnego tronu, na którym siedział ojciec.

      ROZDZIAŁ 4

      DIABEŁ I LADY

      – To nie było twoje najgładsze wystąpienie, Hadrianie. – Głos matki dobiegał do mnie wyraźnie zza ciemnych drzwi oddzielających moją garderobę od sypialni. Kontralt, bogaty akcent delijskiej arystokracji, wypolerowany przez dziesięciolecia rozmów, oficjalnych przyjęć i wystąpień. Była też profesjonalną librecistką i reżyserką filmów.

      – Crispin by się nie ruszył. – To była cała odpowiedź, na jaką było mnie stać, gdy walczyłem ze srebrnymi guzikami mojej najlepszej koszuli.

      – Crispin ma piętnaście lat i jest niecierpliwy aż do przesady.

      – Wiem, mamo. – Założyłem szelki na ramiona i naciągnąłem je. – Nie rozumiem, dlaczego ojciec nie… nie uwzględnił mnie.

      Jej głos stał się mniej wyraźny i po tym poznałem, że oddaliła się od drzwi garderoby i podeszła do wysokiego okna, z którego otwierał się widok na morze. Często tak robiła. Lady Liliana Kephalos-Marlowe miała skłonność do dryfowania w stronę okien. To nas łączyło: pragnienie bycia gdzie indziej.

      – Czy naprawdę musisz o to pytać?

      Nie musiałem. Zamiast odpowiedzieć, naciągnąłem na siebie jedwabno-aksamitny surdut i wygładziłem jego kołnierzyk. Wystarczająco ubrany, otworzyłem drzwi i wszedłem do sypialni. Matka rzeczywiście podeszła do okna. Moje apartamenty znajdowały się na wysokim piętrze Wielkiego Stołpu, wciśnięte w północno-wschodni narożnik kwadratowej wieży. Miałem stąd imponujący widok na morski odcinek murów i rozpościerające się dalej morze, na odległość wielu mil, aż tam, gdzie na zamglonym horyzoncie widniały Wietrzne Wyspy, których nie można było zobaczyć z poziomu morza. Matka odwróciła się w moją stronę. Nigdy nie nosiła czerni, nigdy nie przyjęła heraldyki i barw rodu mego ojca. Pochodziła z rodu Kephalosów; jej matka, wicekrólowa, była też udzielną księżną całej planety; nosiła się z tym dumnie. Na tę okazję – bankiet powitalny na cześć pani dyrektor Adaeze Feng i jej towarzyszy – matka włożyła elegancką suknię z białego jedwabiu, tak obcisłą, że zapewne syntetyczną. Spięta była na jednym ramieniu złotą broszą w kształcie orła Kephalosów. Złocistobrązowe włosy w odcieniu miodu częściowo związane były z tyłu, a częściowo opadały przed uszami w ciasno zwiniętych lokach. Była piękna w taki sposób, w jaki piękne są wszystkie palatynki. Jak obraz zapomnianej Safony wykuty w marmurze i równie zimny.

      – Twoje włosy wyglądają okropnie.

      – Dziękuję, mamo – powiedziałem obojętnym tonem i odgarnąłem niesforny kosmyk za ucho.

      Pomalowane na czerwono usta lady Liliany rozchyliły się w poszukiwaniu właściwych słów.

      – To nie był komplement – powiedziała.

      – Nie – zgodziłem się i wzruszyłem ramionami w surducie z wyszytym nad lewą piersią diabłem, herbem mojego rodu.

      – Naprawdę powinieneś je obciąć. – Odeszła od okna i wyciągnęła rękę, żeby białymi palcami poprawić mi klapy surduta.

      – Ojciec wystarczająco myli mnie z Crispinem, jeśli o to chodzi. – Pozwoliłem jej poprawić też kołnierz bez żadnych komentarzy z wyjątkiem przeszywającego spojrzenia, którym ją obdarzyłem. Jej oczy były bursztynowe, cieplejsze od oczu ojca. Ale i tak nie bardzo mogłem wyczuć to ciepło. Wiedziałem, że gdyby tylko od niej to zależało, wróciłaby do Artemii, żeby być ze swoją rodziną i swoimi dziewczętami, a nie z nami, Marlowe’ami, w tym ponurym miejscu o barwie popiołu. Z Marlowe’ami o zimnych oczach i chłodnym obejściu, z których najzimniejszy był jej własny mąż.

      – On nie robi takich rzeczy. – Z powściągliwego tonu wywnioskowałem, że nie zrozumiała, o co mi chodziło.

      – Czy chce, żeby Crispin zajął moje miejsce? – Wciąż patrzyłem na nią gniewnie, gdy wyrównywała ramiona mego surduta.

      – Czy nie tego właśnie chciałeś?

      Otworzyłem szeroko oczy ze zdumienia. Nie potrafiłem na to odpowiedzieć, a przynajmniej odpowiedzieć tak, by nie zburzyć delikatnej równowagi mego świata. Cóż mogłem rzec? Że nie? Nie pragnąłem pracy mego ojca bardziej, niż pragnąłem zostać pierwszym strategosem Legionów Oriońskich. Że tak? Ale wówczas rządziłby Crispin, a Crispin… Crispin byłby katastrofą. Nie pragnąłem zdobyć tronu mego ojca. Pragnąłem, by Crispin go utracił.

      Matka odwróciła się i znów podeszła do okna, stukając obcasikami w płyty posadzki.

      – Nie twierdzę, że znam plany twego ojca…

      – Jakże mogłabyś je znać? – Wyprostowałem się do pełnego formatu mej nierobiącej wielkiego wrażenia postaci. – Nigdy cię tu nie ma.

      Nie wybuchła, nawet się nie obejrzała, aby na mnie spojrzeć.

      – A myślisz, że ktokolwiek by tu został, gdyby miał wybór?

      – Sir Felix został – zaoponowałem, obciągając surdut jeszcze ciaśniej na wąskich ramionach. – I Roban, i inni.

      – Oni widzą sposobność awansu. Ziemie, tytuły. Niewielka renta.

      – Nie z lojalności wobec ojca?

      – Żaden z nich nie zna twego ojca, może poza Felixem. Wyszłam za niego, a nie mogę powiedzieć, że go znam.

      Wiedziałem o tym, ale usłyszeć, że moi rodzice pozostają sobie obcy, było dla mnie wstrząsem. Pozwoliłem sobie na najskromniejszy z ukłonów, po czym zorientowałem się, że matka i tak tego nie widzi, zwrócona do mnie plecami.

      – On nie zachęca do poufałości – powiedziałem wreszcie, mimowolnie marszcząc brwi.

      – I ty też nie powinieneś, gdybyś rządził. – Lady Liliana obróciła się nieznacznie, aby zerknąć na mnie zza złocistobrązowych, kręconych włosów. Jej bursztynowe oczy były zmęczone, lecz patrzyły twardo. Mam wrażenie, że właśnie wtedy zdałem sobie sprawę z jej wieku, nie tej wczesnej dorosłości, którą prezentowała na zewnątrz, lecz blisko dwustu lat, które miała naprawdę. Wrażenie zniknęło w mgnieniu oka, gdy ciągnęła dalej: – Powinieneś przewodzić swemu ludowi, a nie przyłączać się do niego.

      – Gdybym rządził? – powtórzyłem.

      – To nie jest z góry przesądzone – powiedziała. – On może jednak wybrać Crispina albo też zamówić trzecie dziecko z kadzi. – Przewidując