Joanna Jax

Prawda zapisana w popiołach. Tom 1: Milczenie aniołów


Скачать книгу

je gdzieś jedna z pielęgniarek… Mamo, chciałbym odnaleźć swoją siostrę. A przynajmniej spróbować to zrobić – wypalił Mateusz.

      – Nigdy nie pozwolę ci pojechać do Polski. Dopóki mój ojczysty kraj nie będzie wolny, nie zgodzę się na to – zaperzyła się Alicja.

      – Mamo, wojna skończyła się dawno temu, a Stalin nie żyje. Co mi mogą zrobić? – Mateusz wydął usta.

      – Wszystko… Nawet tutaj wciąż oglądam się za siebie. Pytałeś, dlaczego nie poszłam w marcu na manifestację, tak jak inni Polacy, by protestować przeciwko wizycie Chruszczowa. Prawda jest taka, że po prostu się bałam. Że oni gdzieś tam się będą kręcić, węszyć, szpiegować…

      Alicja miała świadomość, że popada w lekką paranoję, ale za nic w świecie nie zniosłaby strachu o Mateusza, gdyby ten wyruszył do Polski. Wystarczająco przeżywała to, gdy nie mogła pojechać na pogrzeb babki Alutki czy dziadka Bronka, a własnej matki nie widziała od dziewięciu lat. Tymczasem jej ukochany syn był gotów wskoczyć w paszczę lwa i udać się tam, by szukać swojej siostry.

      – Dopóki nie upewnię się, że Rebeka żyje, nie pojadę do Polski, nie martw się.

      – A jeśli żyje?

      – Mam obywatelstwo brytyjskie, tamta strona nie zaryzykuje. Będą się bali trzeciej wojny światowej. – Uśmiechnął się, choć jego matka była bliska płaczu.

      – Proszę, błagam… – jęknęła.

      – Na razie piszę w różne miejsca, ale bez efektów, więc nie ma o czym mówić – westchnął Mateusz.

      Alicja popatrzyła na syna. Nie miała pojęcia, że ten od jakiegoś czasu poszukiwał swojej prawdziwej rodziny. Poczuła się dziwnie. Tak jakby ten fakt miał oznaczać, że nie spisała się zbyt dobrze jako matka Mateuszka.

      Kiedy została sama, nie sięgnęła już po francuski magazyn. Wpatrywała się w wygasły kominek i stojące na nim zdjęcia, oprawione w fikuśne ramki. Byli tam wszyscy jej bliscy. Nawet Hanka Lewinówna, którą zawsze traktowała jak siostrę. Alicja miała swoje korzenie, nawet jeśli nie dane jej było poznać ojca, a wzdragała się na myśl, że Mateusz też chciałby odnaleźć swoje. Uznała, że to trochę nieuczciwe. Powiodła wzrokiem po kwiecistych kanapach, drewnianym, lakierowanym stoliku i antycznym kredensie. Popatrzyła na upięte fantazyjnie zasłony, stertę gazet, leżącą w nieładzie na komodzie, i lalkę Kingi, rzuconą byle jak na fotel, stojący nieopodal kominka. To był jej dom. A w nim mieszkali wszyscy, których kochała.

      Tworzyli dziwaczną rodzinę. Zbieraninę charakterów i przyzwyczajeń. Każde z jej dzieci było inne, bo każde z nich miało innego ojca. I tylko najmłodsza, Kinga, była owocem wielkiej miłości jej i Sergiusza. Niekiedy z bólem patrzyła na Natalkę, będącą efektem gwałtu, i drżała, gdy Sergiusz nie okazywał jej takiej czułości, jak swojej prawowitej córce. Widziała, jak bardzo się starał, by kochać wszystkie dzieci tak samo, ale nie mogła nie zauważyć, że najwięcej miejsca w jego sercu zajmowała najmłodsza, Kinga. Kiedy jednak zbyt zagryzała się tym faktem i obserwowała niczym szpieg każdy gest Sergiusza, doszła do wniosku, że zaczyna wariować. Wtedy przypominała sobie czas wojny i ten spędzony w łagrze. Pomagało, bo problemy, niekiedy wyimaginowane, jakie miała obecnie, były niczym w porównaniu z tym, co przeżyła dekadę wcześniej. Nawet śmierć Juliana prześladowała ją jak zły sen. Bo wraz z nim coś odeszło na zawsze – młodzieńcza, szalona miłość. Taka, która nie pozwala o sobie zapomnieć, nakazuje robić rzeczy głupie i złe, ale nadaje życiu sens, bez względu na to, jak się ono układa.

      4. Olsztyn, 1956

      – Jakoś tak smutno mi bez tej Nelki – westchnął Błażej Piotrowski, obmywając brudne ręce nad zlewozmywakiem.

      – Niedługo przyjedzie. Powiedziała, że teraz na targi do Poznania ją wysyłają, ale jak wróci, ma dostać urlop i nas odwiedzi – powiedziała Gabriela, cerując poszarzały podkoszulek. Po chwili przegryzła zębami nitkę i przyjrzała się ubranku. – I tak zaraz wyrosną i będzie trzeba kupić nowe.

      – I co jeszcze pisała? Ma jakiegoś absztyfikanta? – dopytywał się Błażej, wycierając dłonie w wiszący obok zlewu ręcznik.

      – Chyba nie… A może nie chciała w liście nic pisać. Jak przyjedzie, to może coś powie. Kostek znowu chory. Kierowniczka już bykiem na mnie patrzy, bo znowu tydzień zwolnienia dostałam.

      – Niech sobie patrzy – prychnął Błażej. – Jeszcze żeby co było w tym sklepie sprzedawać. Masło rzucają dwa razy na tydzień, a do chleba i mleka to was za dużo nie potrzeba.

      – Gdyby chłopcy nie chodzili do przedszkola, nie chorowaliby tak często – mruknęła Gabrysia. – Nie chcę nawet myśleć, co będzie, jak pójdą do szkoły.

      Błażej podszedł do żony, pocałował ją w policzek i powiedział:

      – Może niedługo będzie nas stać, żebyś została w domu i zajęła się Ludwisiem i Kostkiem. Pójdą do szkoły, pewnie tylko na kilka godzin, a potem co? Będą wycierali bruki? Dzisiaj zaczepił mnie taki jeden na budowie i zapytał, czybym nie chciał dobrze zarobić. Umówiłem się z nim na jutro.

      – Przecież na Starym Mieście przy odbudowie kamienic robisz. Pozwolą ci tak iść?

      – To jakaś szyszka z komitetu wojewódzkiego. Podobno coś budują dla najwyższych władz – odparł, ściszając głos.

      – Ty lepiej od takich to z daleka się trzymaj – mruknęła.

      – Przecież to polska władza. – Puścił do niej oko.

      – Na smyczy u Sowietów. A ja takim to nie wierzę. Nieraz pytałam, po co ruskie takie piękne miasto zrujnowały, jak już koniec wojny był? Wersja oficjalna brzmiała, że Niemców wypędzali. Przecież oni sami pouciekali przed swołoczą, a ci, co zostali, na swoją zgubę chyba, to raczej do wojaczki się nie rwali. Jest u nas jedna taka, całkiem dobrze mówi po polsku, bo jeszcze w czterdziestym siódmym ją na kursy repolonizacyjne wysłali, ale i tak wszyscy po cichu na nią Niemra mówią, chociaż nazywa się Kolanko. Zofia. Ale podobno autochtonka, to od razu odsuwają się od niej na pięć metrów.

      – Nie rozumiesz ich, Gabrysiu, bo nie przeżyłaś niemieckiej okupacji.

      – Za to sowiecką przeżyłam – mruknęła. – Więc do Niemców mam stosunek obojętny.

      – Przecież walczyłaś z nimi pod Monte Cassino.

      – Ale wcale nie byłam pewna, czy dobrze robię. Walczyłam, bo coś nam w zamian obiecano. Dom. A co dostaliśmy? Kolejną okupację. – Prychnęła. – Mam za sobą rok studiów na uniwersytecie, skończyłam dobre liceum, a jednak pracuję w sklepie, bo komuś było nie w smak, że należałam do armii Andersa.

      – Musimy się jakoś dostosować. Świń w naszej komórce nie będę hodował, bo się na tym nie znam, a i ty raczej się do tego nie nadajesz. Przecież oni stolarza potrzebują, a nie konfidenta. Nie zjedzą mnie. Pójdę jutro i się dowiem, chociaż pewnie Wejchertom smutno będzie, jak odejdę z budowy. W końcu starówka to wizytówka naszego miasta.

      Gabriela postawiła na stole parujący talerz kartoflanki i podeszła do dziecięcej kołyski, którą znaleźli na strychu budynku zaraz po przyjeździe. Nikt jej nie ukradł chyba dlatego, że była ciężka jak diabli i miała wyłamane płozy. Błażej jednak zrobił z niej prawdziwe cacko. Zajmowała niemal pół pokoju, ale obaj chłopcy mogli w niej spać. Jeśli jednak któryś z nich zachorował, co stawało się niemal nagminne, jeden z nich lądował razem z rodzicami na tapczanie. Czas jednak było pomyśleć o normalnym łóżku,